Blog

2010-01-01 19:03

Wieża Babel?

Jeszcze tylko w druku udaje się uratować pytania i odpowiedzi.  Jeszcze tylko w druku mogą być podredagowane i poprawione, usytuowane po kolei media elektroniczne zafundowały nam KONIEC DIALOGU. 

W radio i w telewizji - chóry i chórki. Nie tylko dwu, bywa że i kilkugłosowe.

Osoby zadające pytania mają uroczy zwyczaj nieinteresowania się pointą odpowiedzi; tuż przed pointą zadają pytanie pomocnicze lub następne. Przestało pomagać „ja panu nie przerywałem”, bo właśnie przerywanie stało się główną cechą naszej wymiany poglądów.  Przy dwóch rozmawiających można jeszcze skonstatować nieporadność, brak manier, a nawet prostactwo prowadzącego, ale przy kilku osobach "dyskutujących" w ten sposób? Powstaje zwyczajny harmider, bazar, pyskówka, z których słuchacz wyłapuje poszczególne słowa, ale już nie słyszy całych zdań. Bywa, że mówiący któremu się przerywa w pół zdania, w pół słowa, nie zaprzestaje mówienia, a przerywający postanawia go przegadać. Wtedy słuchacz obstawia, który prędzej się zmęczy i spasuje. Czy ma to cokolwiek wspólnego z "prezentacją wymiany poglądów uczestników dyskusji"? Celu też nie osiąga. Osiąga natomiast pełne zadowolenie autorów programu: że wyszedł im "taki żywy"...

Sposób mógłby się znaleźć: pod ręką prowadzącego nieduże urządzenie, wyłączające wszystkie mikrofony oprócz jednego. Czyli - technika zamiast manier...

CENA DEMOKRACJI?

O OSOBOWOŚCIACH MÓWI SIĘ

ostatnio głównie w związku z telewizją, a takie w związku z radiem. Mówi się, że osobowości w tych mediach nie ma. Że "ani na kogo popatrzeć, ani kogo posłuchać".  A niby skąd wciąż nowi właściciele telewizji i radia mają wiedzieć, że telewizja jest sztuką osobowości, że radio jest sztuką osobowości, a także teatr, estrada, aż po katedrę uniwersytecką i mównicę w parlamencie? Skąd mają to wiedzieć ludzie przypadkowi, wyciągnięci z dziwnych niebytów? "Moi mają robić!" - mówi taki protegus, który tyle wie o osobowości, że sam jej nie ma. Nawet gdyby dwa razy wszedł na wizję, to i tak wszyscy będą myśleli, że z niej wyszedł. I takie osobowości ujemne tylko podobne sobie mogą zatrudniać. I tylko takim ujemnym osobowościom można wmówić, że należy zapomnieć o służebnej roli dziennikarstwa, bo bardziej opłaci się nowa, usługowa. A od usługowej tytko pół kroku do lokajstwa. 

PRZYPOMNĘ CO PISAŁAM

ładne parę lat temu: "nie można mieć osobowości na ekranie telewizora, nie mając jej poza ekranem . To jednak jest coś innego niż fotogeniczność, czy telegeniczność.  Zdarza się że szarą mysz pokocha kamera, albo sam mikrofon. Ale osobowość, to nie kostium, to charakter postaci. Bywa że drażni, ale ściąga uwagę. 

Drażnienie to też sposób na obecność.

Przypominam sobie wieczór,  podczas którego objawiła się w Warszawie jedna z największych osobowości aktorskich. W roku 1952 poszłam na premierę do Teatru Kameralnego, dawano "Trąd w pałacu sprawiedliwości". W pierwszym akcie kurtyna odsłoniła na scenie kilka postaci.

Jedną z nich, czytającą gazetę, w fotelu, tyłem do widowni.

Zorientowałam się w pewnym momencie, że nie tylko ja, ale i siedzący w pobliżu słuchają wprawdzie dialogujących aktorów, ale patrzą na aktora milczącego!

Wielu z nas o nim słyszało, miał już swoją legendę. Niewielu - widziało go na scenie.

Wstał wreszcie, powiedział kilka słów, odwrócił się do widowni. Wręcz trudno opisać, jak dalece elektryzujący był to sposób pojawienia się Gustawa Holoubka na warszawskiej scenie.

I tak działo się zawsze, przez następne kilkadziesiąt lat. 

Metafizyka?

Osobowość.

O wielkości talentu nie zapominając.

Pozdrawiam,

Irena Dziedzic 

2008-04-30 00:00

Odpowiadam. Cienie, dymy, niewidy. Obrona źle widziana.

Szanowny Panie, Młodszy Kolego, Mariuszu Sz.:

Śmiałam się przez pół nocy. Okazuje się, że tym razem Pan pozbawił mnie snu. Nie to, żebym chciała się Panu zaraz rewanżować za życzliwą opinię, ale zbieram siły, także intelektualne, aby możliwie elegancko przyłożyć tym, którzy nie dostrzegli tego, co w Pańskiej znakomitej książce “Gottland” jest naprawdę ważne, a co zakamuflował Pan przezabawną formą gawędziarstwa. Jak zbiorę te siły, to się odezwę.

Pozdrawiam (całym słowem) a skrótów używam tylko dla c.d.n. Choć nie wyłącznie.

Starsza Koleżanka

Droga Danusiu (z ulicy Tarnowskiego):
Wzruszyłaś mnie do łez tym lwowskim adresem. Do tej pory sądziłam, że pamięta go już tylko Jurek J., ale on właśnie umarł. Proszę, objaśnij mi siebie bliżej i swoją znajomość tego adresu. Pozdrawiam, I.D.

Do Ali:

Wielce Szanowna Pani, jeśli to wszystko, co Pani zrozumiała z całego felietonu o lwowskich pierogach, to proszę przyjąć, z głębi serca płynące, moje wyrazy współczucia. Zdrowia życzę.

Cienie, dymy, niewidy

Śmieszyć, to on nie śmieszy, ale tumani i przestrasza.

Niby logiczne: nie chcą podziwiać, nie chcą się zachwycać, nie chcą recenzować? NIECH PRZYNAJMNIEJ SIĘ BOJĄ!

Będą chociaż wiedzieli, że boją się za własny abonament.

Jeśli właśnie Wildstein ma być twarzą Polskiej Telewizji publicznej, czyli państwowej, czyli rządowej, czyli Prezesa, ja takiej telewizji sukcesu nie wróżę. Niezależnie od tego, czy jeszcze z głębi archiwów jakieś materiały z moim udziałem mu wykopią, czy nie.

Ostatnio (16. 04. 2008) wykopali i mignęli fragmentem filmowego "Tele-Echa" sprzed 45 lat, które kręciłam z bohaterami “Pana Wołodyjowskiego” w scenerii pałacu w Radziejowicach. Mignęli także fragmentem moich półgodzinnych wywiadów (było ich ponad dwieście przez osiem lat, od października 1983 do września 1991) i w tym akurat wystąpiła Małgorzata Niezabitowska. Przypadek?

Pod te mignięcia udało im się zdążyć z jedynym argumentem, którym się posługują od czerwca 2006: “Donosiła na kolegów za pieniądze, pod pseudonimem MARLENA”. Ten pseudonim, co za kicz! Czy mam rozumieć, że to co doniósł Wildstein, było honorowo?

To, że ogłosiłam parę razy, że nikt nigdy nawet nie próbował mnie werbować – nie ma znaczenia. Dowody? - nie mają znaczenia. Jacyś “prowadzący”, choćby jeden? – nie ma znaczenia. A moje podpisy pod pieniędzmi były? – nie ma znaczenia. Przy tysiącach rozdanych autografów i przy obecnej technice – nic nie ma znaczenia. Natomiast ma znaczenie to, że trzeba się przyłączyć i zasłużyć.

Znalazł się Torquemada. Opłacany z abonamentu.

Dlaczego nie pokażą żadnego z fragmentów "Tele-Echa", oprócz szarych mignięć z wczesnych lat 60-tych? Nie pokażą, bo "Tele-Echa" nie ma. Kiedyś powiedziałam publicznie, że kazała je likwidować Terentiewa (niedawno dowiedziałam się, że zachowała kilka wydań, na których uczy swoich protegusów). Po dwóch tygodniach od chwili emisji kazał je także obowiązkowo kasować Walter, bo trzeba było “oszczędzać taśmę” na każde mrugnięcie rzęsą własnej żony, jak dowiedziałam się z Internetu – reżysera, dokumentalisty oraz orientalisty po studiach na UJ-ocie. Rzadko tracę refleks, ale przeczytawszy to, usiadłam, aby przemyśleć i przypomnieć sobie z kim miałam do czynienia.

Jeśli oboje, pani T. i pan W. myślą, że wszyscy, którzy ich polecenia wykonywali, pomarli albo cierpią na Alzheimera, “są w mylnym błędzie”. Wprawdzie kilka dni po mojej informacji, słynna “czarodziejka telewizji” próbowała opowiadać, że “wtedy wszystkie programy szły na żywo i nic po nich nie zostało”, to: kiedy na żywo to na żywo, jej wtedy jeszcze na telewizję nie rzucono. A ja wiem, że moje programy, nigdy wprawdzie nie montowane, a więc nie manipulowane, nagrywane były zawsze. Wpierw tylko dźwięk, na magnetofon, potem na wszystkie istniejące w tamtych czasach techniki, a od 1968 r. “Tele-Echo” jako pierwszy z programów publicystycznych poszło w kolorze i tak już zostało do końca marca 1981, kiedy to ogłosiwszy 25 lat, czyli światowy rekord istnienia jednego programu pod tą samą redakcją i przy tym samym prowadzeniu (na domiar wszystkiego przez kobietę), sama zdjęłam je z anteny. Sama! Nikt mnie nie popędzał, choć wielu było zadowolonych. Na Woronicza. Prezesa już nie było, żegnał mnie Walter.

Autorami pierwszego takiego przypadku w historii polskiej telewizji, byli “Starsi Panowie Dwaj”. Po ośmiu latach oświadczyli, że skończyły się im pomysły. To oczywiście prawdą nie było, bo obaj miewali pomysły do końca życia, ale jako dżentelmeni woleli nie powiedzieć, że znudziły im się różne panie, mianowane redaktorkami, które próbowały wtrącać im się do programu.

Czy z tego wynika, że mnie nikt nie próbował wtrącać się do programu? Ależ wynika! Toteż nie bez powodu słuchają Państwo legend o moim strasznym charakterze. Poza tym, jeśli kończył się nagle jakiś inny program, znaczyło to, że autorów i prowadzących należało ściągać z ekranu grabiami.

Przez “Tele-Echo” przeszło 12 i pół tysiąca osób, wśród nich luminarze polskiej kultury, przedstawiciele wszelkiego rodzaju sztuki, nauki i wszelkiej twórczości. A także – tak zwani ludzie zwyczajni, jeśli mieli coś do powiedzenia, cokolwiek robili dla własnego środowiska, czymkolwiek się wyróżniali i mogli być przykładem dla innych. Nawet według dzisiejszych kryteriów “Tele Echo” było programem misyjnym. Faktem jest, że nie występowali w nim politycy. Dziś sama nie pojmuję, jak można było bez nich robić program przez 25 lat.

Jak to się teraz robi w Polsce?

Otóż teraz wpierw zarządza się nagonkę na inteligentów. Wśród nich głównie na starszych dziennikarzy, bo “trzeba robić miejsce dla młodych”, zdolnych itd. A naprawdę trzeba się pozbyć starszych, bo za dużo wiedzą, za dużo pamiętają, parę technik zarządzania społeczeństwem im się kojarzy, warsztat mają lepszy, wiedzę szerszą i głębszą i w normalnie pojmowanej w krajach cywilizowanych konkurencji jeszcze nie przegrywają, a młodzi przy nich uczą się szybciej. W normalnych krajach, nie-numerowanych, w dziennikarskim fachu pracują zwykle trzy pokolenia. I to dopiero jest normalne.

Amatorom utajonej do czasu dyktatury, marzą się jednak czystki, a kogóż łatwiej wynająć do nich, niż młodych, mniej lub bardziej zdolnych, żądnych sławy, pieniędzy, jakich od czasów “Merkuryusza Polskiego Ordynaryjnego” (tygodnik, 1661 w Krakowie, potem w Warszawie), nikt w Polsce nie dostawał na: sushi, safari, mercedesy i porsche, wille z basenem, kazanie sobie ślubów podniebnych i podwodnych po raz drugi, trzeci i piąty, wypadów do Davos i zaszczytów, np. zmieniania kapci wodzom podczas transatlantyckich lotów.

Po jakimś czasie nagonkę na inteligentów się odwołuje, a nawet padają deklaracje, że się ich lubi, ale swoje “wsady” w redakcjach zostają. I nagradzani za użyte metody rakietowymi awansami – kontynuują dzieło.

Obrona źle widziana

Za pomówienie artykuł 212 kodeksu karnego przewiduje do 2 lat. Na początek ustanawia się tylko jeden rok na wniesienie pozwów, żeby jak najszybciej zastosować przedawnienie. Ale orły czystek nadal nie przestają kwilić, że dzieje im się krzywda, no to zarządza się dyskusję, aby ten artykuł 212 w ogóle z kodeksu wyprowadzić. Lada chwila ma to szansę się odbyć.

Pozostają pozwy o naruszenie dóbr osobistych. Ale…

Jeśli rozpętuje się dziką nagonkę i dla naganiaczy stosuje się natychmiastowe nagrody, to otwierają się wodospady frustracji i zawiści. A świadomość krzywdy ofiar, to co? Gdzie ta krzywda ma prawo krzyczeć z bólu? W sądach!

Sądy się bronią:

- w pozwach nie wystarczy imię i nazwisko sprawcy, jego miejsce pracy, kserokopia autorskiego tekstu, nazwa/adres redakcji gazety/telewizji itp. Dzień, miesiąc, rok, numer wydania. SĄD WYMAGA ADRESU PRYWATNEGO SPRAWCY.

Czy może cokolwiek bardziej dokładnie określać sprawcę, niż jego miejsce pracy i funkcja? Janów Kowalskich mogą być dziesiątki lub setki. Ale Jan Kowalski, prowadzący określony program w określonej telewizji, czy piszący w określonej gazecie z własną fotką, może być tylko jeden. Ale logiczny argument nie jest żadnym argumentem. A adres prywatny w sytuacji “ochrony danych osobowych” jest zwyczajną szykaną.

Z tym również zaczyna być śmiesznie:

- Biuro Danych Osobowych nie dysponuje adresami obywateli, tylko “formatami”, “pakietami”, czy czymś podobnym. Nie ma znaczenia. Po co więc od lat się tak nazywa, skoro nim nie jest? Pytania logiczne są pytaniami nieważnymi. Nie jest, ale podaje adres do “kolegi”.

Pod tym adresem “kolegi” już nie ma, właściwy adres trzeba dopiero znaleźć samemu.

“Kolega” pod nowym adresem wymaga wypełnienia kwestionariuszy:

  • imiona rodziców (autora paszkwilu)
  • data i miejsce urodzenia
  • numer PESEL
  • seria i numer dowodu osobistego.


Dokumenty jakie należy przesłać, to:

  • wniosek
  • dowód dokonania wpłaty (30 zł 80 groszy od poszukiwanego łebka. Dużo? Nie… Jak za ewentualną odmowę…)
  • dokument potwierdzający interes prawny (w tym wypadku będzie to zobowiązanie sądów do przedstawienia adresów)


Uprzedza się, że poszukiwania mogą trwać “przeciętnie miesiąc”. A człowiek poszkodowany, obrzucony błotem, i lustracyjną obelgą, tego faceta, lub facetkę czytuje codzień w tej samej gazecie, a co tydzień ogląda w tej samej telewizji.

To już nie jest tylko szykana, to jest, proszę Państwa, sadyzm. Bo człowiek, zanim zrozumie, miota się od ściany do ściany, jak w studni.

Czy sprawnemu umysłowo człowiekowi może przyjść do głowy inna myśl, niż: tak jak zarządzono nagonkę i wynajęto do niej ludzi, tak teraz zarządzono tych ludzi ochronę?

Oni dopiero, nie ci wskazani “agenci”, biorą pieniądze i konsumują awanse. Tak to się robi teraz w Polsce.

A prawo do obrony?

A prawo do sądu?

A Prawa Człowieka?

A Państwo Prawa?

No to teraz lista tych orłów i sokolic, których prywatnych adresów domaga się ode mnie Wysoki Sąd (a tak naprawdę, któych teraz trzeba chronić przed odpowiedzialnością):

1. Michał Karnowski (obelga lustracyjna w tygodniku “Newsweek”, obecnie redakcja gazety “Dziennik”, wydawca “Axel Springer”)

2. Amelia Łukasiak (obelga lustracyjna w tygodniku “Newsweek”, obecnie Telewizja “Puls”, właściciel Robert Murdoch)

3. Tomasz Wróblewski (podówczas redaktor naczelny tygodnika “Newsweek”; obecnie wiceprezes Grupy Wydawniczej “Polska Presse”, wydawca Passauer Presse)

4. Anita Gargas (obelga lustracyjna w programie “Misja Specjalna”, Telewizja Polska S.A.)

5. Dorota Kania (obelga lustracyjna w programie “Misja Specjalna”, Telewizja Polska S.A.; także stała współpracownica tygodnika “Wprost”)

6. Małgorzata Raczyńska (podówczas dyrektor Programu I Telewizji Polskiej)

7. Bronisław Wildstein (podówczas Prezes Telewizji Polskiej; obelga lustracyjna w programie TVP “Misja specjalna” oraz obecnie “Cienie PRL-u”; pracuje też w redakcji dziennika “Rzeczpospolita”)

8. Luiza Zalewska (obelga lustracyjna w gazecie “Dziennik”)

9. Robert Krasowski (redaktor naczelny gazety “Dziennik”, wydawca “Axel Springer”)

I to by było na tyle, na dzisiaj.

Pozdrawiam, c.d.n.

2008-03-18 00:00

Czy to da się policzyć?

Czy da się policzyć, ile razy wypowiedzieliśmy, ile razy usłyszeliśmy, ile razy za tydzień wypowiemy nieśmiertelne porzekadło: “Święta, święta i po świętach...”? Nadchodzący świąteczny i poświąteczny przekładaniec da się podzielić na kilka warstw: żywnościowy, bo jakość jedzenia wpływa na jakość trawienia, złe jedzenie to psucie trawienia, złe trawienie to psucie organizmu, popsuty organizm psuje psychikę, popsuta psychika psuje myślenie, popsute myślenie psuje wszystko wokółl nas, także politykę. Czego właśnie aż do bólu doświadczamy. Znowu doświadczamy.


Jak więc będziemy rozmawiali w nadchodzące Święta?


Ano tak, jak w telewizji i jak ostatnio w publicznym radio: wszyscy równocześnie. A osoby prowadzące zwykle kończą zdanie za osoby wypowiadające. Się. I przez cały czas mówią równocześnie z nimi, bo to teraz, z przeproszeniem, taki dziennikarski sport. Wystarczy, że powiedzą nazwisko tego, którego zaprosili, ale mówić, lepiej lub gorzej, chcą sami. Nieszczęsny słuchacz skazany jest na wyłapywanie pojedynczych słów i z tych pojedynczych tworzy sobie wyobrażenie poglądów, tej, no, elity! Nieszczęsny widz doznaje oczopląsu, śledząc fragmenty sylwetki prowadzącego, bo całość dzięki mozolnej pracy ramion jak cepy wyrzucanych w powietrze, wylatuje z kadru. Czy to tylko życie może przerastać kabaret? Ależ nie, to dyskusje celebrytów przerastają bazar.

A co mnie najbardziej rozczula - to te momenty, w których mocarze dźwigający na swoich barkach całe stacje telewizyjne, po serii pozowanych portretów własnych, wchodząc na wizję czyli do naszych domów i o dziesiątej wieczorem powiedzą nam słodko: “dzień dobry!”. Dobranoc, mówią chyba żonom o ósmej rano.

I natychmiast po tym wprawiającym w konfuzję powitaniu zapominają, że ludzie cywilizowani rozmawiają po kolei. Nie wcinają się w połowie zdania a ponieważ myśl ma prawo składać się z kilku zdań, to przerwą mówiącemu także w połowie myśli. Czekam i marzę, aby znalazł się ktoś, kto ryzykując zemstę na sobie przez skreślenie, powie: “Jeśli jeszcze raz przerwie mi pan zdanie albo myśl, wstanę i wyjdę ze studia”. I zrobi to!

Jedna zwłaszcza z tych lansowanych dość natarczywie postaci charakteryzuje się zaiste telewizyjnymi talentami: patrzy, nie otwierając oczu, mówi nie otwierając ust, głos, który spod tych przymkniętych się wydobywa, jest głuchy, bez dźwięku i barwy, bez energii i wyrazu. Twarz nieruchoma, zamknięta. Zapewne mówi nawet słusznie, ale trudno się tego domyśleć, bo przede wszystkim robi wrażenie, że nas widzów nie lubi. Czy do telewizji ktoś go zmusza?

Jeśli można by znaleźć wzór na coś antytelewizyjnego, lub a-telewizyjnego, to to jest właśnie ten przypadek.

Postać druga: poza wszystkim co się odmieniło, co nie porywa a może nawet drażnić, jak na przykład spoufalanie się z osobami, którymi winno się szacunek (a są sposoby, by go okazywać), to przynajmniej pozostał wdzięk a to już dużo. No i atrakcyjny wygląd, co już robi wiele. Tyle, że nie każdy 80-latek może być kumplem dla 40-latka. Czasem nie trzeba aż różnicy wieku, żeby różnica była w ogóle widoczna jako taka.

 
* * *


Czekam także na kogoś takiego, kto na przykład odważy się powiedzieć manieryzującym gwiazdom: “Czy mógłby pan powtórzyć ostatnie zdanie, tym razem otwierając usta?”

Bo taka teraz moda, którą nie telewizja i radio ulicy, ale ulica dyktuje telewizji i radiu: nie otwiera się ust przy mówieniu tak dalece, że nawet z ich ruchu nie można już domyśleć się tekstu. To młodzieżowa ostatnio maniera, uzupełnia ją jeszcze mówienie nie za pomocą krtani, tylko przez nos. A robi to wrażenie jakby wszyscy mieli w tym organie polipy.

Co natychmiast robią z otwartymi ustami? Jedzą! Jeszcze do telewizji nie przeszło, ale przyszłość przed nami. I mówią! Przez tę ilość mielonego w otworze gębowym jedzenia! Bo też nie gryzą małych kęsów, tylko takie i tyle, żeby na twardo wypchały policzki. Nie sposób uniknąć takich widoków, bo teraz młodzież jada na ulicy.

Jak to było u Mistrza: “Wybytna yntelygencja i subtelna kultura”. A jeśli już jedzą w lokalu, to też nie łyżka do ust tylko usta w talerzu, w pozycji na stole leżącej. I z szeroką gestykulacją z udziałem trzymanych w dłoniach noży i widelców. Doprawdy, chronić należy oczy, nawet siedząc przy stoliku obok...

Błagam, proszę mi nie mówić, że rodzice nie mogą nauczyć, bo zapracowani gonią za groszem. Po pierwsze, powodzi nam się coraz lepiej, wciąż o tym czytam u uczonych profesorów, a po drugie, nauczyli by, gdyby “samy tak nie jedly”.


Jeśli już przy jedzeniu jesteśmy i będziemy


to niedługo przepisy kulinarne będą wisiały na słupach i bilboardach. Naród rozgotował się na potęgę, nie ma sklepu, nie ma stoiska, nie ma dziupli, gdzie nie byłoby stert pierogów. Ich widok przypomina mi pewnego Rosjanina, który wywiadowany w naszym telewizorze podzielił się spostrzeżeniem: “Od kiedy przyjechałem, wszyscy chcą mnie częstować pierogami. I jeszcze jeden ich gatunek nazywają ruskimi. U nas w Rosji nie ma takich pierogów. Według mnie to pewnie będą lwowskie”.

I trafił w sedno! Zdarzyło mi się w pewnej jadłodajni pokazać pewnej Ukraince, jak należy robić te lwowskie pierogi. Ona wpierw ze mną się fotografując, “jak Lwowianka z Lwowianką” [!] wprawdzie zrobiła je jak należy i ugotowała, ale kiedy wyszłam z kuchni, obcięła falbanki, wstawiła na blachę i... upiekła! Nie powiem, jeść się dało, ale to nie było lwowskie, tylko właśnie ruskie.


Może to być ostatni przepis na prawdziwe lwowskie


A wszystkie nasze gospodynie uważają, co to za sztuka robić pierogi! I robią. Lady pełne są gniotów, którymi można zabić człowieka. Ciasto tak grube, że zanim się ono ugotuje, to cały farsz wypływa. I ładują w to ciasto wszystko, co po ugotowaniu może stać się lejącą mazią. Niech stracę, powiem, jak to się robi, żeby było lwowskie. Powiem jeden, jedyny raz:

Lwowskie, czy szerzej – galicyjskie pierogi, tolerują tylko sześć rodzajów farszu: z mięsem (siekanym drobno, nie mielonym!), z kapustą i grzybami (także siekanymi), z kartoflami i serem (tłuczonymi!), z wiśniami, z czereśniami, z czarnymi jagodami (po lwowsku borówki). Starczy, będą na każdy sezon. Wszystkie inne farsze – do naleśników!

A więc – niech będą, że “ruskie”: ciasto: mąka ma być przesiana na sicie, nie dlatego, że z fabrycznych opakowań miała by być brudna – bo nie jest. Tylko dlatego, że jest w nich ubita. Przesiewa się po to, by między drobinami mąki znalazło się powietrze. Ciasto będzie lekkie, pulchne, a zarazem sprężyste. Żadnych jajek! Tylko ciepła, przegotowana woda. To jedzenie wymyślili biedni Huculi. Przenieśli je do dworów, bo tam pracowali. Z dworów trafiły na pańskie stoły, podawane na drogiej porcelanie. Założyć można, że biedni pościli na okrągło, ale we dworach i w pałacach pościło się w środy i piątki. Albo więc były daniem obiadowym, albo kolacyjnym, kolacje były gotowane, było je komu robić.

Ciasto ma być pulchne i bardzo cienkie. “Ma być widać Paryż” – taka była instrukcja. Część, której się nie wałkuje, musi być przykryta dużą miską, salaterką, aby nie wysychała.

Krążki wykrawane t y l k o szklanką a może nawet kieliszkiem do czerwonego wina. Ja wykrawam narzędziem metalowym z drewnianą rączką, przeznaczonym do kruchych ciastek – są nawet trochę mniejsze od szerokości szklanki.

Do takiego ciasta nie podaje się noży! Tej wielkości pieróg przekrawa się widelcem. Połówka niesiona jest do ust nawet przez damy.

Farsz: na jeden kilogram ugotowanych w łupinach ziemniaków, po obraniu utłuczonych tłuczkiem, aby miały różną konsystencję, ma przypaść jedna czwarta kilograma chudego białego sera, i pięć do dziesięciu deko (nie więcej!) bryndzy. Drobno usiekana, smażona na oleju na złoto cebula. Odsączona! Sól i pieprz! Ulepione mają być pełne jak poduszki. Wszystko.

W dużym rondlu na wrzątek, także posolony, wrzucać po tyle sztuk, aby się sobą nie przykrywały. Od wypłynięcia gotować cztery minuty.

Ważne: podawanie na stół - Nie po jednym obok siebie płasko na półmisku, tylko najlepiej w wysmarowanej także cebulką przysmażoną na oleju i nią też omaszczonej, wazie od zupy, bo można ją przykryć. Do wyjmowania z wazy najlepsze są duże porcelanowe łyżki do sosów, albo też duże łyżki drewniane, aby nie kaleczyły pierogów.

Do takich pierogów podawało się w średniej wielkości miskach zsiadłe mleko, do niego łyżkę od zupy (w tej sytuacji mleko stawiane tuż przed jedzącym, a pierogi w następnym rzędzie przed nim. W tamtych okolicach to mleko można było kroić nożem...). Albo w sosjerce – śmietanę do polewania.

Ja śmietany nie używam, więc zamiast niej – kefir. Nazwy podać nie mogę, ale jest taki, który w swej wyrazistości najbardziej przypomina smak kresowego mleka zsiadłego, a bywa on w ćwiartkowych, lub litrowych nieprzezroczystych, białych butelkach.

Do pierogów z wiśniami lub czereśniami, wydrelowanymi! posypanymi tartą bułką aby nie puszczały soku (minimum 3 albo 4 owocki w jednym pierogu), po ugotowaniu polane masłem lub śmietaną, albo tymże kefirem. Do czarnych jagód także tarta bułka i te same dodatki. Do pierogów z posiekaną kapustą i grzybami – sos grzybowy, ewentualnie czysty barszcz do popicia.

Można takich pierogów narobić dziesiątki lub setki, podgotować nie więcej niż dwie minuty, schłodzić i w porcjach – do zamrażarki. Po wyjęciu z niej dogotować przez dwie do trzech minut.

Ale zgłodniałam.

Szczęśliwych Świąt Wielkiej Nocy – wszystkim.

Pozdrawiam, c.d.n.

PS. Państwu Misiom serdeczne dzięki za życzliwe recenzje w internecie, prawdziwego zdrowia i wszelkiego szczęścia.
 

2008-02-01 00:00

A jednak!

Jak to było? “…Nadejdzie kiedyś dzień zapłaty, sędziami wówczas będziem my…”.

Skąd wiadomo, że nadchodzi? Bo już zaczęli prosić o pardon. Bo już zaczęli wołać o bezkarność.

Teraz jednak czas szybciej się obraca, nie sądziłam, że aż tak. Ledwo co publicznie linczowali wskazanych kolegów. Ledwo co umościli się na stanowiskach i zaczęli brać takie pieniądze, które - jak polskie media polskimi – nikomu się nie śniły, a już na pewno nie im, właścicielom takich potencjałów intelektualnych, osobistych, zewnętrznych i wewnętrznych. Ledwo co sami mianowani “elytą” zdążyli zatrudnić krewnych, znajomych, bliższych, dalszych, byle - jak oni – potrafili kierować się zawiścią i nienawiścią do tych, którzy “już byli”, a służalstwem wobec tych, którzy są teraz.

Tylko sławy brak i frenetycznych oklasków publiczności dziwnie nie słychać.

Tak, ale w sposób cywilizowany

Naprawdę?

No to czytamy:

“na polskiej scenie medialnej ostatnimi czasy pozew sądowy staje się narzędziem do pogrążenia polemisty”.

Polemisty? A to by się zdziwił Smolarek, bo on wie, że jest napastnikiem, nie mówiąc już o Lubańskim i Bońku, którzy też nie byli polemistami na boisku ale napastnikami właśnie.

Po pierwsze:

na polskiej scenie medialnej używa się obelgi np. lustracyjnej

i zniewagi – np. zawodowej oraz krzywdy na honorze.

Czytamy dalej:

“…zamiast wzywać prawników, powinno się rozprawiać z krytykami na łamach własnej gazety”.

Której? Zwłaszcza tej, w której drukuje oszczerca? Obecni właściciele Programu Pierwszego Polskiego Radia utrzymują, że antena nie jest od załatwiania spraw osobistych. Nawet, jeśli się dla niej pracuje i właśnie za to jest się atakowanym.

Jeszcze jeden autor:

“Zamiast żądać sprostowania od tego, kto zamieścił kłamliwy artykuł lub materiał telewizyjny, domagałbym się wyemitowania prawdziwego”.

Którego prawdziwego? Skoro to, co wydrukował, było oszczerstwem, zwłaszcza zleconym? Oraz:

“…Michnik powinien go (oszczercę)

zmiażdżyć własnym artykułem…”

“Michnik powinien użyć broni, jaką jest pióro,

bo tak właśnie dyskutują dziennikarze”

Proszę, proszę… Kto to jest Michnik, na ogół wiadomo. W Polsce, w Europie, w świecie. Kto zna autorów rad nieproszonych, którym demokracja zniosła hierarchię, choć tłumów wielbicieli nie byłabym już tak pewna? Ale jestem prawie pewna, że Michnik nie utonie we łzach na wiadomość, że pani Dorota i pan Grzegorz wiedzą lepiej od niego, jak powinien zachować się dziennikarz.

Żeby określić krótko: Michnik stworzył gazetę, która, czy jest w bessie czy na hossie, nie ma sobie równej w europejskiej przestrzeni, od Lizbony po Tbilisi. Można się z nią zgadzać albo nie, można ją lubić albo nie uznawać, ale stworzył ją Michnik razem z ludźmi, których też stworzył jako dziennikarzy.

Bo stworzył i z sukcesem wypraktykował metodę: zebrać ludzi wykształconych w najróżniejszych dziedzinach i zrobić z nich dziennikarzy.

Na ogół praktykuje się odwrotnie – bierze się analfabetów i ucząc zaledwie warsztatu (głównie manipulacji przy montażu) próbuje się uformować inteligentów.

Zdaniem admirowanej przeze mnie pani profesor Jadwigi Staniszkis:

“sąd wprowadzony do dyskursu sprawia, że w Polsce zanika wymiana myśli. […]

To pokazuje,

że wąskie środowisko polskiej inteligencji [samo się zwęziło? I.D.], środowisko opiniotwórcze zostało tak pofragmentowane i tak podzielone, że wszelka dyskusja wydaje się być niemożliwa, a wymiana zdań jest niezwykle emocjonalna i właśnie to doprowadziło do tak głębokich podziałów”


Zostało podzielone, Szanowna Pani Profesor, bo m i a ł o zostać podzielone, aby łatwiej było nim manipulować, upokarzać za brak lizusostwa, nagradzać za usłużność, wynosić na taką wysokość, na której nieprzyzwyczajeni czadzieją.

Do polemiki trzeba mieć partnerów, do wymiany poglądów – także. Tenże Antoni Słonimski czy nieodżałowany w dyskursie publicznym Stefan Kisielewski, których “przypomina sobie” aroganckie nowe dziennikarstwo, zwykł mawiać – właśnie Pan Antoni – że nie uznaje takiej wymiany zdań, w których za swoje mądre otrzymuje czyjeś głupie.

Jeśli zaś chodzi o kopanie się z koniem, to tak, jak nie podaje się ręki komuś, kto może nie zwrócić wszystkich pięciu palców, tak nie dyskutuje się z oszczercą, obojętnie, wynajętym, czy ochotniczym. Wolność słowa – mianowicie – nie polega na tym, żeby ogłaszać kogokolwiek ubeckim agentem, nie publikując równocześnie dowodów, i żądać równocześnie wolności wypowiedzi. Dla siebie.

I to prawda, że sąd nie będzie chronił przed krytyką, ale za zniewagę i obelgę ukarze. Może także za krzywdę i poniżenie, a może nawet za kłamstwo, pomówienie i oszczerstwo?

Pan Profesor Marcin Król przywołuje przypadek brytyjskiego filozofa, który przez jakąś gazetę został nazwany faszystą.

 

Wytoczył proces i wygrał bardzo dużo pieniędzy.

I tu – kto wie – czy nie będzie i u nas pies pogrzebany, choć inaczej. Jeśli i u nas oszczercy i właściciele mediów będą musieli płacić nie grosze na cele charytatywne, ale sumy tak ogromne, że na ich wspomnienie w światowych wydawnictwach wybucha panika i spadają głowy, jeśli przestaną awansować “wypasionych mścicieli” i udostępniać im łamy dla, pożal się Boże, wymiany elit (polskich elit, nie ich własnych) - myślę że tu właśnie będzie pogrzebany. Ten pies.

Jeśli także nasze sądy przestaną dbać o to, aby winni zapłacili jak najmniej, nie tyle w trosce o ich budżety, ale o to, aby ofiary nie dostały aż “tyle pieniędzy”, propozycje zamieszczenia sprostowań za obelgi, zniesławienie i tym podobne są śmiechu warte. Linczuje się ludzi na pierwszych stronach, ze zdjęciami a odwołuje wśród ogłoszeń najdrobniejszym drukiem. W ostatnich dniach widziałam tylko jedne przeprosiny na właściwym miejscu, z właściwym tekstem i powiększonymi czcionkami. Niedowidzący mógł zauważyć.

Panie i Panowie, otrzyjcie łzy. Jest tak, jak dopuściliście, żeby było.

Cóż to teraz zajrzało wam w oczy, mimo iż nadal z zaparciem deklarujecie, że szaty króla są piękne, tylko jego dwór brzydki? Nie broniliściście (odnotowałam dwie, trzy nieśmiałe próby), nie wzywaliście pomocy z zagranic, kiedy linczowano publicznie waszych kolegów. Budzicie się, kiedy oszczercom może zagrozić odpowiedzialność.

O czym panowie i panie myślą, powołując się (teraz!) na środowiskową solidarność czy lojalność, nie mówiąc o zwykłej przyzwoitości? One nie istnieją, tak jak nie istnieje już środowisko. Zostało rozbite. Przy waszej pomocy lub tylko przy zaniechaniach.

Właśnie czytam:

“publicystyczna krytyka [w Rosji] jest rzeczą normalną, nawet ta agresywna i szorstka nie jest powodem, żeby kogoś pozywać do sądu”.

Może czynnik finansowy przemówiłby wreszcie [!] do pieniaczy. (pieniacze to są ci, którzy nie mogą sobie pozwolić na darowanie oszczerstw bo pod nimi zginą).

I jeszcze:

“…u nas [tzn. w Hiszpanii] procesy między dziennikarzami zdarzają się niezwykle rzadko, bo panuje powszechna zgoda że tego się nie robi. Dziennikarze nie ciągają się po sądach…”


Jasne, wystarczy publikować oszczerstwa, aby łatwo, szybko i bez odpowiedzialności pozbyć się konkurencji i nerwicy, powodowanej przez cudze sukcesy. TKM w całej krasie.

Tylko co może wiedzieć o odpowiedzialności za słowo nasze nowe czyścicielskie (od czystek) młode dziennikarstwo, kuszone i nagradzane przez awanse, kiedy sobie wybiera albo wykonuje zamówienie,
 

aby jedną dziennikarkę spośród
piętnastu tysięcy dziennikarzy w Polsce
zniszczyć obrzucając obelgami o agenturalności.



Dla pieniędzy!


To jest właśnie mój przypadek. Czy uważa, że przy pomocy mnie jednej uda się odwrócić uwagę od prawdziwych agentów w tym zawodzie? Według mnie to głównie nie są dziennikarze tworzący, to są ludzie kierowani do zarządzania dziennikarzami, a poprzez nich mediami. I wcale nie na najwyższych stanowiskach, choć zdarzały się i zdarzają wyjątki.

Co wiedzieli o odpowiedzialności za słowo i o solidarności zawodowej:

Michał K.                         Anita G.                      Luiza K.

Amelia Ł.                         Dorota K.                    szef Robert K.

Szef Tomasz W.              Małgorzata R.              wyd. A.S.

wyd. A.S.                        szef Bronisław W.

Co takiego się zdarzyło, że TERAZ postanowili o nią walczyć? Dla siebie.

A pytania, jak pozwanie przez sąd autorów rujnujących ofiarom dorobek zawodowy i opluwających całe życie, wpłyną na klasę i kondycję polityczną polskiego dziennikarstwa, są tyleż naiwne co niestosowne.

Już wpłynęły, mleko jest rozlane.


Wniosek: nie zaprasza się do salonów ludzi, którzy wycierają nos w rękaw, plują do popielniczek i zamiast toalety używają doniczek z kwiatami.

Mediów także nie oddaje się w ich ręce.

Pozdrawiam, c.d.n.
 

 

2007-12-04 00:00

Są! Znalazły się! Standarty międzynarodowe!

(Nie będę ani pisała ani mówiła: standarDY. I już)

(Strzyżono, golono)


Jeśli Kalemu ukraść krowę – bardzo źle.

Jeśli Kali ukraść krowę – bardzo dobrze.

Od lat nazywa się to

MORALNOŚĆ KALEGO

I podobnie jak “zasady, które obowiązują”, czy “moralność oczywista”, zaczyna obowiązywać od chwili, kiedy staje się potrzebna.

Nie usłyszelibyśmy o niej, ani przeczytali, gdyby nie wynajętym do brudnej roboty dziennikarzom – oszczercom, nagle nie zajrzał w oczy

ARTYKUŁ 212 Kodeksu Karnego.

A mówi on:

&1. Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną nie mającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej, lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności

PODLEGA GRZYWNIE, KARZE OGRANICZENIA ALBO POZBAWIENIA WOLNOŚCI DO 1 ROKU.

&2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w &1 za pomocą środków masowego komunikowania

PODLEGA GRZYWNIE, KARZE OGRANICZENIA ALBO POZBAWIENIA WOLNOŚCI DO LAT 2.

Interesujące, że o międzynarodowych standartach, wedle których dziennikarze nawzajem nie podają się do sądu, krzyczy właśnie jeden z tych, przez którego i dla którego z publicznego radia wyrzucono zatrudnionych tam dziennikarzy, ponieważ protestowali przeciw wciskaniu go do ich grona. W trybie nagrody i za honoraria, których ani w Radiokomitecie ani później w Radio dziennikarze nigdy nie osiągali.

Tryb cywilny – o naruszenie dóbr osobistych to – z całym szacunkiem ale – sądowe łaskotki. Tyko magiel się rozwleka na miesiące i lata, tylko maglem wolno zajmować uwagę sądów i dostarczać uciechy tej części opinii publicznej, która także nosi nazwę magla.

Nawet, jeśli w końcu zapadnie wyrok nakazujący przeprosiny, jakieś (byle nie za wysokie!) zadośćuczynienia finansowe nijak się mające do standartów międzynarodowych, podobnie jak nijak się mające do utraconych przez ofiary fałszywych oskarżeń środków do życia, do tajnych zakazów uprawiania zawodu (a to jedyny sposób aby pozbyć się denerwującej przewagi tych, którym do pięt się nie dorasta), to i tak miesiącami i latami będzie się wlokło, a kiedy przeprosiny w końcu się ukażą, najdrobniejszymi czcionkami, najlepiej pośród ogłoszeń, podczas gdy

OBELGI, OSZCZERSTWA KRZYCZAŁY Z PIERWSZYCH STRON GAZET I TYGODNIKÓW –

to i tak już nikt tego nie zauważy a nawet jeśli – nie będzie pamiętał o co szło.

I będzie jak z zegarkiem: Jemu ukradli, czy on ukradł, nie wiadomo. Ale na pewno chodziło o zegarek. Ale znowu wedle “standartów międzynarodowych”, słowo po słowie będą przypominane treści obelg i oszczerstw. A na koniec dodadzą, że ofiara była kontrowersyjna. To ulubione słówko analfabetów, pojęcia nie mających, co ono oznacza, ale tak je rozsiewających, że niedługo ser i zupa pomidorowa będą też kontrowersyjne.

Wiem o czym piszę, bo ponad siedem lat (1981-1988) trzymałam przed sądem wynajętego, pożal się Boże “dziennikarza”, któremu w paszkwilach chodziło tylko i wyłącznie o “morale dziennikarstwa polskiego”. I wcześniej splajtował mu grunwaldzki organ, zanim zapadł trzeci wyrok. Nie zgadną Państwo, gdzie ulokował odwołanie oszczerstw: na telewizyjnym korytarzu, w gablocie przeznaczonej na wewnętrzne ogłoszenia (nigdy w telewizji nie pracował). Jedyna korzyść z zasady, według której agent skazany jest agentem skasowanym była taka, że musiał zmienić nazwisko i przynajmniej nim nie straszy. Słowem – standarty międzynarodowe pozwalają pozbawiać prawa do wykonywania zawodu tych dziennikarzy, których dorobek i pozycja zawodowa denerwują mniej zdolnych i mało komu znanych. Natomiast nie pozwalają

KARAĆ ZA TO AUTORÓW I BENEFICJENTÓW.

Właściwie trudno nawet pomyśleć o publicznym spoliczkowaniu. Tacy autorzy oszczerstw

NIE MAJĄ PRZECIEŻ ZDOLNOŚCI HONOROWYCH. W NAJLEPSZYM WYPADKU KREDYTOWE.

A to nie to samo.

Chociaż w Artykule 8., punkt 21 Kodeksu Boziewicza jest sformułowanie: “paszkwilant i członek redakcji pisma paszkwilowego” a w punkcie 22 “rozszerzający paszkwile”.

Wypisz, wymaluj, moralność Kalego.

Żadnych Mikołajków!

Aby zdążyć przed dniem Świętego Mikołaja:

Na miłość Boską, nie pozwólmy odzierać się z tradycji. Tego nie żąda od nas ani Unia Europejska, ani żadne z zarządzeń dostosowawczych. Tylko nasze własne małpiarstwo. I skutki wykorzenienia większości narodu.

6 grudnia przypada dzień Świętego Mikołaja Biskupa.

A Święty Mikołaj przychodzi tylko w tym jednym dniu, lub w noc poprzedzającą Święto wkłada dzieciom prezenty pod poduszki.

Nie pracuje u nas aż do Nowego Roku. Natomiast w porze wigilijnej kolacji lub tuż po niej, prezenty pod choinką zostawia Aniołek. To też posłaniec Boży i też nasza tradycja.

Podobno w zachodnich rejonach kraju robi to Gwiazdor (?). Ale to cywil. Tak, jak przez lata importowany Dziadek Mróz.

Co to ma wspólnego z nami?

Szczęśliwych Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim,

Pozdrawiam, c.d.n.

Irena Dziedzic © 2010 All rights reserved.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode