Blog

2010-07-01 13:59

Drobna korekta dla PAP-a i Superexpressu

 Nie "Misja Specjalna" doniosła na mnie pierwsza, ale "Newsweek" piórem M. Karnowskiego, w numerze datowanym na 11 czerwca 2006. Donos ozdobiono moim zdjęciem z próby "Tele-Echa" sprzed lat i tytułem "Uprzejmie donoszę" - a podtytuł - "jak zwerbowano W. Giełżyńskiego, D. Passenta, K. T. Toeplitza, Ernesta Skalskiego oraz Irenę Dziedzic".

 Nie kryję, towarzystwem byłam usatysfakcjonowana.

Jedynie przy moim nazwisku M. Karnowski nie otrzymał w zleceniu informacji JAK mnie zwerbowano - bo werbować nawet nie próbowano. Swoją drogą, byłam jedyną kobietą na 15 tysięcy dziennikarzy w Polsce, na którą wydano takie właśnie zlecenie.

Obszerne informacje i moje opinie o kolejnej antyinteligenckiej prowokacji, atakującej grupę starszych dziennikarzy, bo

  • wciąż jeszcze dysponujemy warsztatem
  • mamy dobrą pamięć
  • i naturalną pokoleniową konkurencję także wytrzymamy 
zawarłam w poprzednich wpisach w niniejszym blogu.

Zaiste, wielka jest fascynacja prezesów ubeckimi papierami, niemal równa wierze pierwszych chrześcijan w pisma apostołów...

PS. Drobna korekta dla pseud-FAKTU. Właściwy tytuł artykułu o mojej sprawie powinien brzmieć: KOLEDZY DONOSILI NA NIĄ...

tak jak donoszą teraz - na przykład FAKT

nie  mają pojęcia o czasach, o sprawach, o sposobach i za panem prokuratorem przepisują esbeckie teksty (pardon, "raporty"). Nie przyjdzie im do głowy, że na własnego agenta esbecja nie produkowałaby ponad 800 stron donosów (pardon, "raportów") i zero dowodów.

Na razie tyle, nie mogę wykluczyć, że będzie dalszy ciąg w tej sprawie.

2010-02-26 20:49

Tylko co dwadzieścia lat?

Dlaczego tak rzadko? Polubiłam awantury wywoływane przez Joannę Szczepkowską. No, może nie awantury, niech będzie sensacje. Być może o formie należałoby podyskutować, ale tło, nie da się ukryć, jest kulturalne. Rzecz działa się w teatrze i to w żadnym foyer, nie za kulisami, ale na samej scenie.
Forma, niestety, się upowszechnia, ale przecież z ludu wyszła i do ludu powraca, takie są skutki ludowładztwa. Byliśmy ludową, czy nie byliśmy? I tak nam zostało. Zwłaszcza w tak zwanych środkach wyrazu. Przestudiowałam dwugłos skonfliktowanych stron.
Jeśli czytam wypowiedź reżysera:
"... jeśli fascynują nas przekroczenia, jeśli „przekroczeniami” do czegoś zmierzamy, to chyba do jakiejś prawdy naszych dotyków rzeczywistości, której nieustannie jesteśmy spragnieni i do której - każde pokolenie w jakiejś mierze na nowo - nie mamy pełnego dostępu... Nie przekracza się dla przekroczeń. Poza tym przekroczenia to część poszukiwań językowych. Przekraczamy na próbach żeby w końcu coś opowiedzieć najbardziej precyzyjnie. Z największą precyzją na jaką nas stać..."
- Nno tak ... I jeszcze:
"... próbuję potraktować aktora jako narzędzie transgresji w docieraniu do innej, obcej i przez to niedostępnej osobowości i jej tajemnicy. A przede wszystkim chodziło o to, aby poprzez aktora wyłoniony w poszukiwaniach scenariuszowych, trudny i delikatny proces precyzyjnie przeprowadzić i opowiedzieć..."
Oczywiście! Tylko dlaczego aktorkę usuwa się ze spektaklu „z powodu braku miłości i braku relacji z partnerem ..."?
Przecież reżyser zachęca aktorów do "przekraczania granic" i "samokompromitacji"?
No tak, ale jeśli aktorzy słuchają tego przez rok i dłużej, bo próby trwają latami? Mówi aktorka:
„Warszawski Teatr Dramatyczny jest ekstremalnym przykładem korzystania ze świadczeń państwa przez eksperymentatorów […] do wielu przedstawień nie dochodzi w ogóle, co oznacza, że aktorzy stracili wiele miesięcy pracy i nie dostaną zapłaty. Nam za próby nie płacą [...] na próbach przez ponad rok Krystian (reżyser ID) chodził dookoła stołu i opowiadał o swoich przeżyciach [...] Czułam się jak darmowy terapeuta. Ja chcę pracować na rezultat. Po to przychodzę do pracy [...] Lupie pozwala się praowadzić próby latami, pozwala się przerywać pracę na rzecz innych planów, wtedy teatr stoi, pozwala się przerywać próby z powodu choroby w rodzinie. Aktorzy nie przyjmują innych propozycji i... się nie buntują. Dzisiaj stała praca jest dobrodziejstwem. Więc biedują, szepczą, ale jeśli zawali się struktura, im może zawalić się życie... " Aktorka nawiązuje do dyskusji wokół teatru jaka toczy się w środowisku i precyzuje:
"... walczą ze sobą ci, którzy uważają teatr za miejsce poszukiwań i eksperymentów za pieniądze państwa i ci, którzy czują się zobowiązani wobec widza do przedstawienia mu formy gotowej i dojrzałej.
To jest dyskusja na noże, bo chodzi o teren i pieniądze. Po obu stronach są i utalentowani, i ci którzy się podczepili...."
Mój Boże, Teatr Dramatyczny, kto by pomyślał… gdzie jego sława i chwała? Czy naprawdę tego chce dzisiejsza publiczność? Czy naprawdę chce, aby w każdym przedstawieniu biegali po scenie goli faceci? Bo reżyser jednak bardziej lubi rozbierać mężczyzn? Że aktorzy nie mają odwagi protestować – aby do późnej nocy po spektaklach odbywały się wielogodzinne „omówienia”, a ci dorośli ludzie, na których w domach czekają „dzieci, psy, koty” ze spuszczonymi głowami słuchają wyroków? Połajanek?
Wiadomo, artyści to trochę inni ludzie. Wielkim artystom wiele się wybacza. Polski teatr nigdy nie cierpiał na brak wielkich indywidualności. Ale czy nie ma przesady w tym "przekraczaniu wszystkich reguł? Także "transgresji w docieraniu"? A szczególnie „w samokompromitacji”?
Może należałoby pomyśleć, czym był prowokacyjny gest aktorki - tylko ekstrawagancją, czy aż desperacją?
Pozdrawiam melancholijnie
Irena Dziedzic



 

2010-02-25 18:47

Co komu pisane...

...tego powinien się trzymać i nie brać się za cokolwiek innego, bo tylko będzie marnował talent, albo robił szkodę.

W minioną niedzielę (21 lutego 2010) wysłuchałam podadwugodzinnej audycji radiowej o muzyce. I nie tylko. O Szopenie. I nie tylko. Co mnie zatrzymało w podróżowaniu po skali? Głos. A właściwie nie tyle głos, ile sposób mówienia. A właściwie sposób mówienia o muzyce.

W pierwszej chwili pomyślałam, że to Jedynka Publiczna, bo ten głos, i temat, i sposób właśnie z nią mi się skojarzył... Ale pół godziny, godzina?... To nie może być publiczna. Publicznej się spieszy. Musi być miejsce na popisy wszystkich wciskanych protegusów, a to od "zasłużonych towarzyszy i towarzyszek" począwszy, poprzez krewnych i znajomych, aż po progeniturę wszystkich spieszących się królików. Czy mają coś do powiedzenias, czy nie, czy robią to po polsku, czy w pokoleniowym narzeczu i intonacji, czy otwierają aparat mowy, czy wydalają dźwięk przez zamknięte wargi... Dźwięk? Skrzyp, chrzęst, chryp, jęk i ton pytajnika po co drugim słowie...

W telewizji już nikt nie wie, że ktoś może być po prostu nietelewizyjny; to jakim cudem mają wiedzieć w radiu, że większość protegusów ma głosy niemikrofonowe?

Powyższe dwa akapity to była uwaga wtrącona. Kogo więc usłyszałam w minioną niedzielę w Radiu TOK FM? Zanim usłyszałam nazwisko, to go się domyśliłam: nikt tak nie mówi o muzyce, jak Piotr Wierzbicki. O muzyce jako takiej, o muzyce samej w sobie, o tym, jak była i jest tworzona, jak jej słuchać. O źródłach, z których czerpali kompozytorzy. Latami słuchając o Szopenie i słuchając Szopena, dopiero z tej audycji dowiedziałam się jak dalece jest osobna i na czym polega ta osobność jego muzyki, a także o tym, że takiej muzyki nie było ani przed Szopenem, ani po Szopenie. O dziesiątkach sposobów na jej interpretację, a niewiele takich, jak należy, bo... instrumenty już nie te, bo wykonawcy już inaczje słyszą, bo na tę muzykę mają swojue pomysły... Usłyszałam, jak się śpiewa muzykę Szopena (było to coś w rodzaju onomatopei muzycznej, w której wyśpiewał szopenowski utwór zespół, przypominający nasz niegdysiejszy Novi Singers, ale o jakiejś innej nazwie... W jakimś stopniu byłam nawet zaprzyjaźniona z Jerzym Waldorffem, ale o samej muzyce  t a k on nie mówił. Był głośny, był sugestywny, sypał aluzjami i dowcipami i zrobił dla polskiej muzyki wiele, był przede wszystkim silną osobowością, a w manieryzmie mówienia - nie do podrobienia. Jego społecznikowska i organizatorska pasja, jego skuteczność - długo będą czekały na następców... ale

W opowiadaniu o muzyce Wierzbicki jest lepszy.

Mam nadzieję, że audycja, której słuchałam w Radiu TOK FM nie była jedyną, bo świetnie wypada właśnie na tej antenie. Bo skoro mają Wierzbickiego, niech go trzymają. Zwłaszcza, że mówił nie tylko o Szpenie, ale jeszcze o Bachu, o sławnym, niezwykłym polskim pianiście Józefie Hofmanie, który to artysta o światowej sławie był również świetnym inżynierem i jako taki wymyślił - ni mniej ni więcej, tylko... wycieraczki na samochodowe szyby. Piotr Wierzbicki nie dopowiedział jeszcze drobiazgu; tego mianowicie, że pomysł na te wycieraczki nasunął mu... metronom pracujący na fortepianie...

Konkluzja: co pisane jest Wierzbickiemu? Nie robienie polityki, nie ustalanie kto jest cacy, a kto be, nie polemiki światopoglądowe, nawet nie redagowanie gazety, nie tworzenie zespołów w tym celu, nie hodowanie mścicieli, ciężko sfrustrowanych przez brak własnych talentów i atrakcyjności, nie publicystyka społeczno-polityczna. Jest na to zbyt emocjonalny i zbyt gwałtowny w sądach.

Za to w mówieniu i pisaniu o muzyce jest niepowtarzalny: ma dar narracji, wie co to jest dramaturigia tekstu, zna wagę słowa i wie jakiego kiedy użyć należy. Wie, co to są tony, frazy i pauzy w mowie. Wierzbickiemu pisane jst mówienie o muzyce i pisanie o niej książek. Właśnie wydał dwie.

Może je przeczyta pokolenie, które używa już tylko dwóch dźwięków, a przeczytawszy - przestanie może się kiwać w takt łomotu i nie będzie fałszowało chociaż hymnu narodowego, albo "Boże coś Polskę....

To poklenie już uczy dzieci. I daletgo one w przedszkolu fałszują koncertowo kotka na płotku

Pozdrawiam 

Irena Dziedzic 

2010-01-12 22:06

Teraz ja

PODOBNO KAŻDY MĘŻCZYZNA
MUSI KIEDYŚ UCIEC
Z TANCERKĄ Z VARIETÉ

Nie wiem, czy młody Machulski to sam wymyślił (młody Machulski - to syn Jana, ten od Vabanku), ale pamiętam, że to on na tę prawidłowość się powoływał przy okazji własnej ucieczki, z której na szczęście udało mu się wrócić, wprawdzie do innej żony, ale ku pożytkowi dla polskiego filmu i  polskiej kultury. Jest  z nami.

Kimkolwiek byłyby w realu te "tancerki z varieté": imperialne generałówny, traktujące polskie małżeństwo jako stację przesiadkową do Paryża, recepcjonistki, asystentki, studentki, sekretarki, ekspedientki itepe, mają jedną wspólną cechę: są mianowicie

MŁODSZE OD ŻON
I PRECYZYJNIE DO SEKSUALNEGO
KŁUSOWNICTWA PRZYGOTOWANE.

Której żonie po latach małżeństwa z odchowanymi dziećmi wpadnie do głowy mówić mu (po każdym razie!) że w życiu nie miały takiego kochanka i w życiu nie przeżyły takiego orgazmu? Nawet jeśli do kochanków w kieracie zarobienia nie miały głowy,  a  o tych  orgazmach tylko słyszą lub czytają?

A 0NE TAK MÓWIĄ   
I ONI W TO WIERZĄ.

One - to właśnie seksualne kłusowniczki,  a oni - nieszczęsne ofiary późnego rzutu testosteronu, które chcą wierzyć, że im są dojrzalsi - tym młodsi. One nie  kłusują wśród byle kogo i nie wybierają byle jakich: panowie mają być  dorobieni, z właściwą pozycją, stanowiskiem, kontem, domem, posiadłością. Mają je wozić do Londynów i Paryżów, na Majorkę, na Bermudy i Kanary. Kupować mieszkania i złote łańcuchy na kilogramy. Bez tego nie ma kłusowniczek na wyłączność, trzeba się dzielić z innymi ofiarami testosteronu. Te ambitniejsze, za pieniądze cudzych mężów i ojców kończą nawet studia i po kilku latach pojawiają się na rynku małżeńskim z atutami: dyplom, zawód, konto i mieszkanie! I mają teorię: "innej nie zabierzesz, sama nie będziesz miała”. 

Tym mniej ambitnym jednak się spieszy, prą na skróty.

I MAJĄ KOLOSALNE WSPARCIE
I MIEĆ BĘDĄ JESZCZE WIĘKSZE

To wsparcie kryje się w bezwzględnym, nieogarnianym męskim egoizmie i w brutalności stanowionego przez mężczyzn prawa.

Przykłady? Ostatni, z 5 stycznia 2010:

"ZNIESIENIE WSPOŁWŁASNOŚCI."
NIIBY NIC, NAZYWA SIĘ BANALNIE
ALE KRYJE GROZĘ.

Ludzie się dorabiają. Jeśli wcześnie zakładają rodzinę, robią to razem. Było tak nawet w tym strasznym PRL-u, w którym  - jak zostało nauczone pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków (i młodsi) "niczego nie było, tylko ocet, nie można było wyjeżdżać zagranicę, a wszyscy, którym udało się w zawodzie byli agentami". Nie tylko powtarzają tę mantrę, także w nią wierzą.

Otóż w tym strasznym PRL-u, kiedy MĘŻCZYZNA opuszczał rodzinę, wspólne mieszkanie i sprzęty – wychodził z walizką, w której były przybory do golenia, własna odzież, ewentualnie książki. Pomieszkiwał kątem. Powiedzmy, w innym składzie zaczynał od nowa. Ponieważ płacił alimenty, nie zawsze starczyło mu na wkład w nową wspólnotę.

Teraz? Ma prawo żądać zniesienia współwłasności.

A NAWET BEZ WIEDZY WSPÓŁWŁAŚCICIELA
SPRZEDAĆ  SWOJĄ WSPÓŁWŁASNOŚĆ
MIESZKANIA CZY DOMU.

I SĄD MU JĄ PRZYZNA !

Opowiadają mi młodsze koleżanki, trochę ponad pięćdziesiątkę, że wśród kolegów ich dzieci większość nie ma już ojców domu! Dorastająca młodzież, w okresie maturalnym, na pierwszych latach studiów – żyje w rozbitych rodzinach. Ci młodzi w dorosłe życie wejdą psychicznie naznaczeni. Dziś już nikt nie przeczy, że to będzie miało  wpływ  na ich własne życie.

Jak państwo sądzą, kogo bardziej upośledzają rozwody, mężczyzn czy kobiety? Otóż

W NIEPORÓWNYWALNYM PROCENCIE
KOBIETY SĄ POSZKODOWANE  PRZEDE WSZYSTKIM!

I teraz, do takiej w testosteronowym szale porzuconej żony przy wsparciu bezwzględnego seksualnego kłusownictwa zgłasza się pan lub pani i powiada: połowa pani domu, lub jeden pokój, pół łazienki i pół kuchni dwupokojowego mieszkania - należą do mnie, bo właśnie nabyłem je od pani byłego męża. Oto akt kupna, proszę sprzątnąć swoje rzeczy i skopiować klucze...

Może tak być? Oczywiście, że może.

Może też być tak, że tą właścicielką połowy domu czy mieszkania będzie właśnie kłusowniczka seksualna, bo mężczyzna jest wygodny i chciałby obie mieć w jednym miejscu: starszej żony do końca nie porzuci, a młodsza mu obiecała, że urządzi jej we wspólnym mieszkaniu takie piekło, aż się jej pozbędą.

Fantazja? Nie przez takie piekła ludzie przechodzili we wspólnych mieszkaniach.

Horror? W majestacie prawa.

Kto ma większość przy stanowieniu prawa?

Ile milionów kobiet zniszczy to prawo?

Ile dramatów sądy zasądzą zaocznie?

Miałby to być rewanż za parytet? Aż im się odechce?

Pozdrawiam

Irena Dziedzic

Informacja: Dziennik-Gazeta Prawna z 5 stycznia 2010 

2010-01-04 18:43

O teatrze

Był taki czas kiedy do teatru chodziło się po, aby to się uwznioślić. Umocnić w przekonaniach. Najlepiej umacniały sztuki radzieckie, a ambicją reżyserów było odczytywać je na nowo, czyli pod aktualne wytyczne. Aktorzy najlepsze recenzje zbierali wówczas, kiedy


"udało im się stworzyć portret człowieka uwikłanego"


W cokolwiek, byle było uwikłanie. Niektórym reżyserom wychodziło ono najlepiej, jeśli przestawiali: środkiem sztuki zaczynali, początek umieszczali na końcu, a do początku dodawali fragmenty sztuk innych autorów. Wówczas to się nazywało że "...reżyser twórczo rozwinął..."
Oderwaliśmy się jednak od


"podstawowego źródła naszych zwycięstw"


i ...polecieliśmy na drugą ścianę, czyli  otworzyliśmy szeroko nasze dusze na miazmaty Zachodu (jak nie urok...). Po obejrzeniu sporej grupy osób miotających się po scenach i niespecjalnie atrakcyjnych nawet w ubraniach, a co dopiero bez, w dodatku w medycznie dokładnie odtworzonych sytuacjach proklamujących prokreację, narodowy odechciewało się  także i jej. Za to w zdrowym  odruchu samoobrony  podnosił  się  recenzencki lament,   że  nie  będzie  komu zarabiać na  emerytury  dziś  jeszcze  pracujących,  hurtowo  zresztą wypychanych  na wcześniejsze.   Zupełnie  tak,
 

jakby kiedyś komukolwiek udawało się zarabiać na dzisiejsze nasze,


A jeśli nawet nam się udało zarobić na swoje, to co zostało? Wówczas spece "od kultury" zaczęli mówić o obłożeniu. Krzeseł, ma się rozumieć, w teatrach. Niektórzy nawet na krzesłach się znali .
Legenda zaś niesie, a pamięć to potwierdza,  że

 

aktorów zawsze mieliśmy wspaniałych, wielkich, porywających, niezapomnianych. Niektórzy jeszcze żyją.


Oni sprawiali, że do teatru zaczęło się chodzie, nie na sztuki, nie na autorów, nie na "rany boskie, reżyser ma pomysły", ale na aktorów, na nazwiska, na tych największych - na same tylko nazwiska, bez uwzględniania  imienia.   Od pewnego  czasu znów chadza  się na dyrektorów.
Jestem więc przeciw wypominaniu i strofowaniu aktorki, która począwszy od debiutu z każdą kolejną rolą idzie od sukcesu do sukcesu, w każdej potwierdza swoją wyjątkowość, że " przestała grać, a zajęła się organizacją", bo tym organizowaniem budzi
 

uznanie i podziw dla jeszcze innych talentów, jeszcze innej  pasji, rozmachu pomysłów i  konsekwencji.


Nie wolno odpocząć od wkuwania roli za rolą, nie -skoro potrafi - realizować się także w roli pełnowymiarowego człowieka teatru, organizować teatralnej przestrzeni także dla innych aktorów, warunków pracy dla innych reżyserów?  Tworzyć nowego teatru w nowych warunkach , nowej formule, z repertuarem na który naród wali drzwiami i oknami, miesiącami czeka na bilety? Mówię o widowni dobrowolnej, nie wycieczkowej.
 

Byłam ostatnio w takim teatrze, w którym nie byłam od dwudziestu albo i więcej lat.


Z całym szacunkiem dla pojawiających się tam niektórych nazwisk, to jednak był teatr wycieczkowy.
Co zobaczyłam teraz? Dwóch aktorów , pięcioosobową, aktorsko usposobioną grupę instrumentalistów (smyczkowych!) , i pianistę
 

Siedmiu facetów na scenie, ani jednego parytetu i prawie trzygodzinny show!


Gdyby nagrać i zsumować wszystkie śmiechy i oklaski, to trwałyby pewnie czwartą część całego spektaklu. A była to, proszę państwa, zaledwie próba generalna , z publicznością. Dawna, dobra teatralna tradycja: albo właśnie próba generalna z publicznością, albo premiera prasowa, co na jedno wychodziło, ale zawsze była to okazja, aby przed  premierą następnego wieczoru zdążyć z ostatecznym szlifem ;gdzie podciąć, w którym miejscu wziąć dłuższy oddech przed pointą, z czego zrezygnować bo   osłabia  tempo, w których miejscach oklaski, a w których    szmerek.
 

I Zamachowski multiinstrumentalista, centralna postać spektaklu i Malajkat, świeżo dla Warszawy pozyskany talent dyrektorsko - reżyserski, w klasycznie  dyrektorskiej roli,


(nazwiska,   których  się  używa już  bez  imienia) jeszcze zdążyli dostąpić zaszczytu przysłuchiwania się w garderobach i teatralnych bufetach opowieściom starych mistrzów. Od nich wiedzą, jak się premiery organizowało, jak się pozyskiwało opiniotwórcze środowiska, jak: uwodziło publiczność, Wszystko wiedzą, także to, że tacy dwaj jak oni, w takim spektaklu muszą mieć skecz. I mają go. I wiedzą w którym miejscu go wstawić.
Piszę z pełną świadomością że był tam też reżyser, nazywa się Krzysztof Jaślar, mnie akurat to nazwisko coś mówi, przywołuje z pamięci choćby kabaret TEY...  A jeśli tych Jaślarów jest tam dwóch? Drugi ma na imię Filip, jest synem tego pierwsze go i to są pierwsze skrzypce.  Mi chał Sikorski - II skrzypce, Paweł Kowaluk - altówka , a Bolek Błaszczak - wiolonczela. Jako instrumentaliści (smyczkowi) występują od 19 lat, musieli się skrzyknąć chyba zaraz po Akademii, grają świetnie, mają talenty aktorskie, poczucie humoru i wyczucie dobrego smaku. Nazywają się  GRUPA MoCarta.   W  spektaklu,  o  którym  opowiadam,   występuje jeszcze pianista - Roman Chudasek, świetnie dostrojony do całości.
Powtórzyć?

Dwóch aktorów i pięciu muzyków na scenie, ani śladu parytetu i prawie trzygodzinny show!


To może być znowu teatr do chodzenia. Z Dyrekcją na czele. Pozdrawiam.
 

Irena Dziedzic © 2010 All rights reserved.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode