Blog

2007-06-20 02:20

Porozmawiamy?

Może niekoniecznie tak jak kiedyś, bo sztuka epistolarna jest już w stadium zaniku, a nie nazwiemy chyba epistołą esemesa, ememesa, emejla i tych wszystkich pomysłów, których jeszcze nie znamy. Bo to co znamy, to zapisy języka mówionego, a ten … Boże, przebacz narodowi to, co wyprawia z największym swoim dobrem… Dobrze zapamiętałam? Że nie należy kopać się z koniem? Ale warto może zauważyć, w którą stronę ten koń kopie?

A więc…

Gość, systemy21.toya.net.pl

Słowa Waćpana (Waćpani?) miodem spłynęły w moje serce, dzięki za życzliwą ocenę lat pracy, prawie mnie zawstydza podziw dla „formy”. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie wielokrotnie potwierdzającą się tezę, że tylko organ nieużywany zanika. A ja staram się, jak mogę.
Także tylko w jednym nie mogę się zgodzić z Panem (Panią), nie tę bowiem osobę miałam na myśli, którą Pani skojarzyła i broni, że wprawdzie powoli, ale jednak się uczy. Poza przekonaniem, że uczyć się należy, z a n i m wejdzie się na szkło, „lub zostanie tam wciśniętym, wepchniętym” przez rodzinę, krewnych i znajomych królika, grupę interesów tatusia, lub przez – Boże, co ja piszę – u k ł a d (!). Ale tam się wchodzi już nauczonym! Czym zawinili widzowie i słuchacze, żeby uczyć się na ich nerwach, rozpowszechniać złe przykłady? Od czasów Greshama–Kopernika wiadomo, że nie ma silniejszej waluty, niż pieniądz z ł y, on zawsze wygra z pieniądzem dobrym. Czy to możliwe, aby raz usłyszawszy w Polskim Radio I frazę

między Bielską Białą a Żywcem,

nie zagrodzić sobie raz na zawsze drogi do poprawnej odmiany?

Żeby tamże znów raz jeden usłyszawszy tytuł książki: „GESTALT” w ogóle nie dopuścić, że brzmi on „GESZTALT”? (to słowo niemieckie, oznacza kształt, formę, postać, a krój litery, na którą ma padać akcent specjalnie powiększyłam. Jeśli natomiast mowa o wersji angielskiej, oznacza ona zespół przeżyć albo psychologię postaci, także wymawia się inaczej niż po literkach nadwiślańskim akcentem) Czy nie powinna o tym wiedzieć krytyczka albo recenzentka książkowa, z a n i m wejdzie do studia i obrazi: mikrofon, słuchaczy a przy okazji skompromituje Radio? I tu jest mój błąd:

Nie skompromituje!

Bo nowe elyty mają być nieuczone i po tym można je rozpoznać jako nowe! A poza tym żadnom tam wykształciuchowom wiedzom nie bendom nerwować szefostwa. Jasne?

No to teraz poproszę o oklaski dla koręspądenta z Montrealu, który w chwilę po artystce od literatury obcej powiadamia, że właśnie nasz Kubica opuścił klinikę SAKREKUR! Jak zapisać fonetycznie polską wymowę Sacré Coeur – nie mam pojęcia, chociaż jest ona znana od czasów niepamiętnych. Sama miałam sporo koleżanek, które kończyły w różnych miejscach na świecie gimnazja sióstr Sacré Coeur właśnie. I jeszcze żyją. A ja, aż do znudzenia (własnego też) powtarzam, że

telewizja i radio
to warsztat pracy inteligenta.

Inteligentom dotąd wystarczał zapis francuski. Elytom, jak wskazywałby przytoczony wyżej przykład – nie wystarcza, zwłaszcza, że i bez tego można zostać korespondentem w Montrealu. Jeśli nie w ł a ś n i e dlatego. A można było przecież powiedzieć, że Kubica właśnie opuścił klinikę Świętego Serca albo Serca Świętego… Inteligent by to wiedział sam z siebie. Nie-inteligent powinien pytać, pytać, pytać, aby się publicznie nie kompromitować. No tak, ale to byłoby już wykształciuchostwo.

Będą pozdrowienia specjalne dla

Pana Pawła Bosky al Tango

a podziękowania szczególne za informację, że moje teksty wyrażają to, co on myśli. Stwierdzam, Młody Człowieku, że ma Pan przed sobą przyszłość, nawet jeśli ten sąd sformułował Pan instynktownie a nie np. naukowo.

Jest bowiem marzeniem każdego i każdej, którzy zajmują się dziennikarstwem, publicystyką, pisarstwem, krytyką, recenzjami, aby właśnie

„właściwe dawać rzeczy słowo”,

a to znaczy m.in. tak formułować, aby tę formę uznali za swoją dla swojego myślenia wszyscy ci, do których jest skierowana. Nie mógł mi Pan sprawić cenniejszego prezentu na moje właśnie minione urodziny (20 czerwca o 2.20 nad ranem). Bóg zapłać!


Pozdrawiam

makowka9 wraz z tymi, w których imieniu, Ikroopka, Gość: Basia i dziękuję po lwowsku.

„ta da Pambóg zdrowi, a Matka Boska piniendzy” (fon.).

Do Koridiany mam słówko: Twoja babka Jania albo konfabulowała, albo coś w stosunku do kogoś przesunęło się w jej pamięci. Nie chodziłam z nią razem do szkoły z tej prostej przyczyny, że ona – sorry – była jednak nieco starsza (a może to była Twoja prababka? Dla mnie różnica żadna)? I w dodatku mogła chodzić do szkoły na Wileńszczyźnie, bo ja we Lwowie. I nie do publicznej, wówczas zwaną powszechną, ale do prywatnej.
Opowieści o „małej Irce, która postanowiła zostać damą” także chyba powstały długo, długo ex post. Owszem,

można będąc niską brunetką

postanowić zostać wysoką blondynką,

wystarczą 10-cio centymetrowe obcasy i perhydrol na głowę. Według moich obserwacji, dama nie powstaje jako skutek postanowienia, ale wychowania, środowiska, w którym wzrasta, otoczenia, które obserwuje i wzorów, które w tym otoczeniu damę określają. Oraz, nie ma co kryć, pewnego rodzaju tresury, nazwijmy ją towarzyską. Właśnie w takim otoczeniu nawet nie przychodzi jej do głowy postanowienie zostania damą a już na pewno nie tak, aby to zapowiadać. Może mówić: chcę być taka jak Pani X, albo – będę taka jak ciotka Zuzia…

I to byłoby na tyle - lecąc Stanisławskim - w kwestii etymologii i genealogii damy. Poza tym sentymentalne wspomnienia o rodzinie Szydłowskich z ulicy Paryskiej na Saskiej Kępie.

A propos: jeszcze do niedawna żadna dama nie pisała listów bez post scriptum, więc: będąc „małą Irką” miałam szczery zamiar i właśnie to zapowiadałam, że zostanę zakonnicą. Na co Siostra Zygmunta, jedna z naszych wychowawczyń i nauczycielek, pukając palcem w grzbiet dłoni uspokajała moją poważnie zaniepokojoną Mamę: „Tu mi kaktus wyrośnie, jak ona tą zakonnicą będzie”. A ja do dziś się zastanawiam, skąd wiedziała. W wieku lat między 8 a 9 byłam oburzona, że te dwie panie, jedna w habicie, druga w kapeluszu, planują moją przyszłość bez liczenia się z moimi projektami.

Niestety, muszę ogłosić

konkurs na precyzyjne określenie takiego działania, które niedawno obserwowała cała Polska, szykująca się od pewnego czasu na muzyczne wspomnienia i melodyjne radości: na wieczór twórczości Seweryna Krajewskiego. Przepięknej twórczości wybitnego melodyka, prawdziwego artysty. Co usłyszeliśmy? Masakrę. Krzyki. Mijanie się z nutami. Tak zwane nowe aranżacje, które tę muzykę pozbawiały muzyki, zmieniały jej rytmy. Z nielicznymi wyjątkami głosy, które powinny mieć policyjny zakaz wydobywania się z gardeł, a szczególnie publicznie i szczególnie za pieniądze.
Co widzieliśmy? W miarę rytmiczne przestępowania z nogi na nogę (prawa do lewej, lewa do prawej), chórkowo-grupowe potrząsanie biustami. W sumie – te nogi i te biusta jako środki wyrazu. Zapytałam pewnego młodego człowieka, który od pewnego czasu taktownie, oszczędnie, ale daje sygnały męskich zainteresowań: „Jest dla Ciebie atrakcyjny ten sposób prezentowania kobiecości”? „Może, gdyby pojedynczo” – zastanowił się…
Dla porządku – dobra scenografia, z oddechem. Inteligentna praca kamer, inteligentny realizator. Wyjątkowo elegancka publiczność, pod każdym względem. Dobry pomysł, aby zrezygnować z przypadkowych zapowiadaczy, bo tak się porobiło, że ani kogo pokazać, ani kogo posłuchać. Już samo wprowadzenie chyba najbardziej przypadkowe sprowokowało pełne zdziwień pytania: Co to było? W każdym razie było to zejście przez całą scenę w drugą stronę, zamiast w najbliższą kulisę. Więc jak nazwać tych, co w imię „teraz tak się gra” - a może z zawiści? - a może ze zdewastowanego słuchu na harmonię i melodię w muzyce? zmasakrowali nam wspomnienia a młodym wmówili, że muzyka to krzyki, tam-tamy i dżungla.


Pozdrawiam w zadumie, c.d.n.

2007-05-30 16:54

Miasto z wsiową wkładką

Z pozdrowieniami dla duchów pradziadków – i oto ciąg dalszy.

Ahoj, „Pod Pretekstem”!

Miasto z wsiową wkładką

Taką już nam zrobili wiochę ze stolicy, że nie tylko złote ale i diamentowe tarasy w metropolię jej nie zmienią. Że każdy każdemu jak na przystanku PKS-u, gdzie od pokoleń ci sami się spotykają, może zadać każdemu najbardziej osobiste pytanie o wszystko: „Nie mogę napatrzeć się na pani zęby. Napewno są prawdziwe? A te włosy, napewno pani nie siwieją?” Obca kobieta obcej kobiecie, bo „od razu panią poznałam”. Albo: „Dawno pani nie widziałam”. Przysięgłabym, że widzę po raz pierwszy, tę jejmość, która właśnie się przysiadła. „I z pieskiem pani nie widzę…” – ciągnie dalej. „Nie ma już pieska – staram się być uprzejma – miał 19 lat, pierwszy rok przeżył w schronisku, w moim domu 18”. „A tutaj mówią, że pani tego psa otruli, bo pani na kościół nie płaciła…”

Takie damy podróżują teraz stołeczną komunikacją.

Zareagować, jak zasługują - podniosą krzyk, że chamstwo.

Jeśli Państwo myślą, że to takie miłe, ciągnąć za sobą telewizyjny ogon, od tylu lat będąc poza telewizją, są Państwo w „mylnym błędzie”, jak mawiał pewien klasyk.

„Bo my wolimy, jak pani jest trochę więcej, jak nie jest pani taka »sucha«…” To personel okolicznych rezydencji, też imigrantki.

I zastanawiaj się człowieku, albo kobieto, co nie dla wszystkich oznacza to samo, co to znaczy na wsi „sucha”? To – zdaje się – znaczy, że się źle powodzi. Bo jak dobrze się powodzi, to trzeba nosić minimum 20 kilo nadwagi (inaczej: tłuszczu).

A te haracze za posady bez kwalifikacji, przynoszące powyżej 10 tysięcy miesięcznie, to skąd się wzięły w miastach? Ano, razem ze wsią, bo to honor nie pozwala za przysługę tylko podziękować, honor, to znaczy, że trzeba się odpłacić i nie wytłumaczy się tego żadnemu „przywódcy”, że to zwyczajna korupcja.

Zabrakło posad dyrektorów i kierowników, prezesów? Każdemu doda się po jednym na razie zastępcy i swojacy zatrzęsą miastami.

Już trzęsą.

Tak to z koalicyjnych dopełniaczy rodzi się siła rządząca, przygarnięta jako dopełniacz właśnie.

A ziemia po PGR-ach pójdzie pod apartamentowce. W szczerym polu. A wyrzuci się jednego naiwnego to: „KRUS będzie istniał nadal”, nie płacący na ubezpieczenie rolnicy, niejednokrotnie z milionowymi dochodami, nadal będą leczeni za pieniądze biedniejących z dnia na dzień emerytów, w bezsilnym zdumieniu dowiadujących się, jak to z dnia na dzień jest im lepiej.

Żeby to nie było takie smutne, byłoby bardzo śmieszne. Co najmniej jako nowy temat ideologiczny a ściślej –

nowa kość rzucona gawiedzi,

żeby ideologicznie skoczyła sobie do gardeł. O pornografię teletubisiów tym razem, które dotąd nie tylko dzieciom, ale i dorosłym z jakąkolwiek płcią się nie kojarzyły, dopóki jedna niedopieszczona kobietka (medialnie, medialnie), nie wymyśliła dla siebie vehiculum, aby – jak inna, za sprawą owsa – też stać się sławną.

W Parlamencie Europejskim homerycki śmiech. Jeszcze jeden powód, żeby z nas się śmiano. Niebawem na otwarciu każdej sesji, jako pierwsze zgłoszone będzie pytanie: co dziś śmiesznego wymyślili Polacy? (Jak kiedyś w tureckim parlamencie, kiedy Polskę rozdarli zaborcy, pytano: Czy przybył poseł Lechistanu? Jego miejsce czekało puste.)

A że wybrance narodu damska torebeczka się kojarzy? Nieprzywoływana odżywa stara anegdota o żołnierzu, któremu skojarzyła się chustka do nosa: z prześcieradłem, a prześcieradło z kobietą, a kobieta… itd. „Melduję posłusznie panie kapralu, że mnie się wszystko z tym kojarzy”…

W Białej Podlasce, oraz we Włoszczowie…

czyli – oni tak mówią, jak oni śpiewają i jak oni tańczą.

Gdyby wolno było tak odmieniać tę pierwszą nazwę, musiała by brzmieć Białapodlasko, a ta druga – Włoszczów. Że oni nie wiedzą o odmianie: w Białej Podlaskiej i we Włoszczowej, a mimo to gadają w radio, że w tym samym radio trzepie językiem facet, bo jest „sławny” z autorskiego programu w telewizji! To i tak dobrze, że go tylko słychać, a nie widać, chociaż nie rozumieć. Przez ekrany przepychają się tłumy osób aż do bólu „niewizyjne” – nie szkodzi. Naród podobno kocha oglądać siebie na tym szkle. Te tłumy ruszą wkrótce na Łotwę, Ukrainę, Białoruś, w kupionych za nasz abonament sieciach radiowych, a ulubieniec seniorit Targalski pokieruje tym projektem. Podbije nieprzepartym wdziękiem (I urodą! I urodą!) cały Słowiański Wschód. Kobieca część tamtejszej populacji już wije wianki i stawia kwietne łuki triumfalne na powitanie tego – jakby nie było – Murdocha naszej sąsiedzkiej szerokości geograficznej.

Choć teraz,

dzięki „muzyce” naszej epoki, czyli łomotowi, fałszują wszyscy,

poczynając od dzieci w przedszkolu, które nie potrafią czysto zaśpiewać kotka na płotku, po emanację narodu w parlamencie, niemiłosiernie fałszującą i Jeszcze Polska i Boże coś Polskę. Strach pomyśleć, jak by im teraz wyszło Wyklęty Powstań Ludu Ziemi.

Wiadomo było od zawsze, że im dalej na Wschód, tym lepsze głosy i piękniejsze chóry a teraz nawet Rosjanie, na święcie państwowym w tym roku nie potrafili zaśpiewać czysto państwowego hymnu! Głuchota dotarła i tam, Aleksandrow przewraca się w grobie.

Bezczelność we wmawianiu ludziom, że serwuje im się „wydarzenie” muzyczne czy taneczne, osiągnęła Himalaje. Nikt w tym programie nie zaśpiewał nie fałszując, tak jak nikt przy akompaniamencie podobnego zuchwalstwa nie zatańczył jakiegokolwiek tańca, nie skacząc, nie szarpiąc i nie odgrywając mimicznie treści. Z wyjątkiem Krzysztofa Tyńca, który zadanie potraktował po aktorsku. I był najlepszy. Chociaż… Na prawdziwym balu, nie aż tak po aktorsku tańczyło się walca angielskiego, a szczególnie nie tak partnerowały prowadzącym – panie. Panie – a nie „tancerki”, które dopiero co zeszły z rury i tylko przyspieszyły częstotliwość, podrzucając, czym się dało.

A w ogóle, czy ktoś pamiętał w tym programie, jaką walc angielski miał drugą nazwę? Boston, proszę Państwa, Boston. Pozbawię Was argumentu – ta wiedza to nie tylko sprawa mojego wieku, ile środowiska, w którym ten taniec tańczono, właściwie.

Osobna rzecz, to jury, ach jury! Zdolne osoby, a do końca nie ukryły tendencyjności, ani wcześniejszych ustaleń. I po co to forsować na siłę osobę po przejściach, której taniec najwyraźniej życiowym osiągnięciem nie będzie? A na pewno posiada inne talenty. Aby poprawić jej samopoczucie, czy aby dołożyć kochasiowi, który w siną dal? Albo podlizać się wpływowemu sponsorowi z tendencjami wobec innej, z przeproszeniem, „tancerki”? Czy jest możliwe, aby osoby od lat odnoszące zawodowe sukcesy, nie usłyszały co trzeciej sąsiedzkiej nuty? Nie dostrzegały skoków i podskoków zamiast tańca? A to wszystko po to, aby panie w kiosku następnego dnia powiedziały: „Widziałam Pana wczoraj w telewizji, ślicznie Pani wyglądała”. Tak dobrze płacą? Taki dobry catering?

Na ogólne życzenie publiczności

Coś z historii telewizyjnych przygód: gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych zaczęły nadchodzić listy od młodej osoby, wyglądało, że uczennicy. I jak to w podlotkowym wieku, pełne adoracji i wyznań, a wśród tych wyznań zwierzenia o poważnej chorobie. Że bezruch, że gipsowa wanna, najwyraźniej potrzeba zainteresowania kogoś, bądź co bądź, w końcu obcego. Przychodziły te listy skądś, z głębi kraju. Potem prace okresowe, roczne, a potem nagle z Warszawy. Studentka. Znaczy – już zdrowa.

A potem dzwonki u drzwi, na progu „bukiecik tych fiołków”, osoby brak. Potem wyznania, opisy i recenzje: okien, balkonu, firanek, uchylonych drzwi balkonowych, moich wyjść i powrotów, prace semestralne. A potem te listy zaczynały się od słów: Kochana Mamo, Mamusiu. Postanowiłam nie czekać, co będzie dalej.

Adres zastrzeżony, a dla studentki nic trudnego, własna mamusia być może nie odpowiada aspiracjom. Wyznania coraz bardziej krępujące.

Napisałam list do opiekunki roku, z prośbą o pomoc. To molestowanie trwało już kilka lat (i tu to słowo użyte jest właściwie – bo to znaczy: natręctwo i nagabywanie). Mnie wydawało się postępującą dewiacją, niebezpieczną dla młodej osoby, tylko brakowało, żeby zaczęła rozgłaszać, że jest moją córką. Wystarczyłoby wśród koleżanek.

Są różne sposoby na psucie opinii…

Mój list sprawił, ze ustała nękająca korespondencja, ale nie ustało nachodzenie.

Któregoś dnia znów dzwonek, na progu kwiatek, zbiegające po schodach kroki, a moja Osoba Do Sprzątania woła: niech pani idzie, ona patrzy w górę, jest na ulicy!

Rzeczywiście, obie patrzyłyśmy, jak odchodziła.

Osoba Do Sprzątania: „Ona ma pani figurę…” Potem będzie donosiła, że patrzyłam ze smutkiem. A co innego mogła wymyślić Osoba Do Sprzątania?
Jasne, porzuciłam, nie chciałam znać własnego dziecka. Za taki meldunek można już było domagać się rekompensaty.

Ta o mojej rzekomo figurze zajęła się emablowaniem innych znanych kobiet. Oczywiście, została dziennikarką (nie ona jedna, za której wybory zawodu ponoszę odpowiedzialność). Oczywiście, dostała się do telewizji. Na jakiś czas. Nadal jest czepliwa i właźliwa. I to, co sobie załatwia, załatwia być może w ten sam natrętny sposób. Bez przerwy opowiada o mężach. Nie przestaje paplać o seksie.

Nie wie do dziś, że od dawna ją kojarzę.

 

Wraca refren

Dziwnie ostatnio popularny staje się refren, pióra Magdy Czapińskiej:


„Wsiąść do pociągu, bylejakiego
Nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet,
Ściskając w ręku kamyk zielony,
Patrzeć, jak w s z y s t k o zostaje w tyle…”


A Szef mówi, że dawno w Polsce nie było tak spokojnie i tak dobrze.

Komplementy dla obsługi informacyjnej Szefa.

Dawno temu w Ameryce nazywało się to Gazetą Hearsta. Tylko dobre wiadomości.

I tak trzymać.


Pozdrawiam, c.d.n.

2007-04-21 17:12

Spokojnie, oliwa – sprawiedliwa

Szanowny i Szanowany, Podziwiany,

Panie Profesorze, na Boga, niech się Pan nie tłumaczy, a jeśli już to przed właściwą instancją, byle nie przed oszczercą, który - jak oni wszyscy – nie ma odwagi stanąć przed Panem, ale bardzo chciał stanąć przed kamerą!

Jeszcze trochę, a będzie wiadomo, jak po takim ataku należy się zachować i czy czasem Panu nie będzie trzeba czegokolwiek udowodnić, a nie Pan będzie udowadniał, że nie jest wielbłądem.

Niedługo też – proszę to zaobserwować – jak będzie awansował ten Pański samozwańczy czy delegowany detektyw – śledczy – prokurator – sędzia w jednej osobie. Przecież on wyciągnął właściwe wnioski, obserwując jak to: z nieznanego bytu, za rzucenie obelgi awansuje się, już to na stanowisko codziennego komentatora wszystkiego i wszędzie, już to do niedawna nikomu nieznanego brata upycha się na stanowisko wicedyrektora czegokolwiek, z perspektywą rychłej placówki gdziekolwiek, byle za oceanem. Niedługo pewnie dowiemy się, gdzie został dyrektorem, bądź głównym reżyserem, bądź nadredaktorem; jakiś teatr, jakaś telewizja, jakieś radio w ostateczności, aby tam, z tą porażającą męską urodą zażądać baletu młodych „lasek”, żeby zamiast „starych bab” tańczyły wokół niego oferując usługi wszelakie. I nareszcie będzie mógł bezkarnie posługiwać się
językiem menela na statusie inteligenta,

bo taki język staje się właśnie główną wykładnią słuszności poglądów. Wszelakich. Mogą go nawet za to szybko wyrzucić, ale już będzie w nomenklaturze, a to się zawsze liczyło…

Proszę także zauważyć, jak znowu zbiegło się kolejne polityczne zawirowanie z kolejnym znanym nazwiskiem (Pańskim mianowicie), rzuconym do obróbki mediom i publiczności. Być może to, co się dzieje teraz, jest ważniejsze, niż nam się wydaje, skoro padło aż na Pana!

Ileż spraw załatwia się przy okazji? Błoga oliwa na złość pominiętych, na frustrację zmarginalizowanych, na przestępujących z nogi na nogę jeszcze niezauważonych, którym już obiecano: potrafią, nie potrafią, ale już, zaraz, będą decydowali. O Panu, o mnie, o wszystkich, którzy urodzili się przed 1972 rokiem, bo w ten sposób odbywa się – europejska rzec można – wymiana pokoleń! Przecież słychać już jej skutki w radio i widać w telewizji. Widać już skutki wymiany takich jak Pan humanistów na tych, z którymi będzie się budowało mosty, drogi, autostrady i stadiony,

czyli na t e c h n i c z n y c h ! Co więcej, to my będziemy musieli się uczyć ich języka, który coraz bardziej językiem polskim nie jest.

Cokolwiek powiemy, sygnał został dany, proces trwa.

A ja będę się upierała, że to co obserwujemy i co ma nami potrząsać, niekoniecznie jest tylko polityką. Według mnie bardziej jest charakterologią, niż polityką, w niektórych wyraziście manifestujących się przypadkach, jest wręcz charakteropatią.

Jeśli tak, to zemsta m u s i być mylona ze sprawiedliwością. Gdzie drwa rąbią…

Nie wiem, jak Pan Profesor, ale ja próbuję sobie teraz przypomnieć, czy na pewno głosowałam na rąbanie drew. I mnie, przy okazji. Bo ja akurat ponoszę konsekwencje tego, że opowiedziałam się z a lustracją. W moim zawodzie.

Za lustracją, nie za anihilacją.

Atak na mnie nastąpił właśnie po tym, jak to zrobiłam.

Albo zdenerwowałam albo wystraszyłam tych, którzy tam zostali - im nic nie grozi, bo nastali po sezonie.

Ale nie traćmy nadziei, może przecież zdarzyć się tak, że powstaną takie sądy, przed którymi będziemy mogli upomnieć się o prawdę (która nas wyzwoli). I o naszą krzywdę. Sądzić będą – oczywiście – korzystający z łaski późniejszego urodzenia (ten termin wymyślili Niemcy i brzmi on: „Die Gnade des späteren Geburt”) i referentem, bo przecież nie prokuratorem, też będzie ktoś spośród nich, ale już objaśniać im tło historyczne, sytuacyjne, socjologiczne, polityczne i dziesiątki innych związków przyczynowych - słowem adwokatem, będzie musiał być ktoś, kto zna epokę, ówczesne mechanizmy, historię, psychologię itp.

Przy okazji anegdota, ale z życia wzięta. W 1964 r. byłam w grupie dziennikarzy na konwencji wyborczej w San Francisco, do której to grupy podszedł słynny Sam Goldwater, i z jego udziałem, po naszej prezentacji, odbył się taki dialog:

On: - Wy jesteście z Polski?
My: - Tak jest, jesteśmy.
On: - Wyście mieli, te, no, obozy koncentracyjne?
Ja: - Tak, mieliśmy niemieckie obozy koncentracyjne w Polsce.
On: - Powiedzcie mi, dlaczego ci ludzie nie brali sobie adwokatów?


Przyznają Państwo, anegdota tyleż humorystyczna ile ponura. Ale dowodzi, że nie trzeba nawet różnicy pokolenia, aby następcom nie kojarzyło się wiele spraw.

Wracając do wyobrażanego sobie ewentualnie sądu: jeśli na przykład teraz wymyślą Panu jakiś pseudonim, o którym nie miał Pan i nie ma pojęcia do dziś, a będzie to pseudonim w spadku po jakimś autentycznym agencie, to kwity znalezione na tamtego agenta, będą mogły być przypisane Panu?
Miejmy jednak nadzieję, że jeśli powstaną takie sądy, to lustracja przed nimi, oczyszczanie się przed nimi z pomówień, obelg i krzywd, będzie taką, w których oskarżenia, dowody oraz ich a u t o r z y będą znani t a k ż e oskarżonym, a nie tylko oskarżającym, znacznie wcześniej znającym wyrok. Mogły by nazywać się "lustracyjnymi sądami odwoławczymi" i nie musiały by wypatrywać tych spraw w natłoku innych, o ukradziony rower czy nie zwrócone długi.

Przeczytane:

„Fundamentaliści dlatego są tak męczący, że nie prowadzą dialogu, potrafią tylko rozkazywać, albo walczyć między sobą albo represjonować wszystkich pozostałych, którzy nie chcą interesować się ich zabawami…”

Tyle na dziś, pozdrawiam wszystkich, dziękuję za odwiedziny.
c.d.n.

2007-03-29 17:19

Zamilczeć na kolejne 50 lat?

Wcale nie o lustracji myślę, ale o Anglikach, którym potrzeba było 57 lat od zakończenia wojny, aby w 2002 roku wystękali wreszcie, że to nie oni, ale Polacy wymyślili i skonstruowali narzędzie, które sojusznikom pomogło uniemożliwić zapanowanie nad światem niemieckiej nawały (podobnie jak w roku 1920, także Polacy zatrzymali bolszewicką nawałę w marszu na Europę).

To narzędzie nazywało się ENIGMA (słowo pochodzi z greki, oznacza zagadkę, do dziś używane np. w formie „enigmatyczny”, czyli „zagadkowy”).
Było ich trzech, polskich matematyków, którzy tę maszynę do rozszyfrowywania kodów wymyślili jeszcze w latach 30. zeszłego stulecia. Wymyślili ją dlatego, że właśnie w tym czasie Niemcy szykując się do wojny, skonstruowali maszynę do kodowania i przesyłania tajnych informacji… (w myśl później ujawnionego hasła: „Alle Räder müssen rollen für den Sieg” – „Wszystkie koła muszą toczyć się dla zwycięstwa”).

Co można przeczytać w świetnej skądinąd książce „NIEWIDZIALNI ŻOŁNIERZE” wydanej w zeszłym roku przez wydawnictwo „Amber”, na stronie 31-ej?

„…raporty… zawierały ściśle tajne informacje wywiadowcze, ODKODOWANE PRZEZ BRYTYJSKICH SZYFRANTÓW, KTÓRZY ZŁAMALI KOD NIEMIECKIEJ MASZYNY SZYFRUJĄCEJ ENIGMA…”

Fakt, nasze encyklopedie przez lata omijały to hasło (chyba w obawie, żeby się nie narazić sojusznikom, którzy np. nie dopuścili polskiego wojska, zwłaszcza polskich lotników, do powojennej parady zwycięstwa w Londynie, a pewnie także, aby nie irytować „sojuznikow”, których polski udział i w ofiarach i w zwycięstwie tej wojny też nie był potrzebny).

Ale w tymże samym roku 2006 – wcześniej, zanim ukazali się „NIEWIDZIALNI ŻOŁNIERZE”, w encyklopedii opracowanej przez Wydawnictwo Naukowe PWN, a wydanej sumptem „Gazety Wyborczej”, to hasło się pojawiło (teraz cytat będzie trochę dłuższy, ale warto wiedzieć):

„… (replika niemieckiej e l e k t r o m e c h a n i c z n e j maszyny szyfrującej, zbudowana w polskim ośrodku dekryptażu w Pyrach koło Warszawy, umożliwiała m e c h a n i c z n e rozkodowywanie treści niemieckich depesz.

W lipcu 1939 r. po jednym egzemplarzu ENIGMY przekazano Wielkiej Brytanii i Francji. We wrześniu 1939 r. polską grupę dekryptażową ewakuowano z Polski i zainstalowano we Francji. Nasi matematycy współpracowali ściśle z Anglikami, którzy na podstawie dzieła polskich kryptologów zbudowali ośrodek nasłuchowo – dekryptażowy, przechwytujący treść niemieckich depesz do końca II wojny światowej. Umożliwiło to aliantom poznawanie treści rozkazów i planów operacyjnych Niemców”.

Można i należy rozumieć, że tłumacza i wydawnictwo obowiązują rygory umowy, ale gwiazdkę i odsyłacz do tekstu:


„…odkodowanie przez b r y t y j s k i c h s z y f r a n t ó w,
k t ó r z y z ł a m a l i k o d niemieckiej maszyny szyfrującej ENIGMA…”


można by wprowadzić, choćby powołując się na Anglików, bo jednak ujawnili prawdę na 4 lata przed polskim wydaniem książki. Choćby na to! Ale to tylko dowód, jak skutkuje likwidowanie przez zamilczanie – zdarzeń, wydarzeń, spraw, ludzi – w ogóle prawdy a przede wszystkim historii.

„NIEWIDZIALNI ŻOŁNIERZE” Philipa Gerarda to książka napisana przez Amerykanina i tak napisana, jak musi się pisać w Ameryce, aby w ogóle być wydanym – przez losy pojedynczych ludzi - na tle całości i o całości. Opowiada ona, właśnie opowiada, a nie spisuje czy sprawozdaje – o mistrzach iluzji i dezinformacji, o tajnym oddziale w II wojnie światowej, który tak jak w ścisłej tajemnicy powstał i walczył, tak tuż po wojnie, także w tajemnicy rozpłynął się w nicości.

„Ich głównym zadaniem była dezinformacja przeciwnika, złudzenia optyczne, triki – fałszywe komunikaty radiowe, blef, sztuczki dźwiękowe, rozmaite „zniknięcia”, a wszystko obliczone na skłonienie wroga, aby robił to, czego chcieli Amerykanie. Byli w tym dobrzy – ich ostatnią sztuczką było zniknięcie z kart historii”

PS. Narodowy Bank Polski niedawno przywrócił pamięć o polskich matematykach: Marianie Rejewskim, Jerzym Różyckim i Henryku Zygalskim. Wydano dwu-, dziesięcio-, i stuzłotowe monety i wystawiono w Muzeum Techniki w Warszawie. Jest tam także jedna z oryginalnych polskich wersji ENIGMY z lat 30. O innych honorach dla tych ludzi – którzy de facto położyli solidne podwaliny pod zwycięstwo sojuszników (znać rozkazy operacyjne wroga, to było, jak świat światem, marzenie wszystkich dowódców), powtarzam – o innych honorach dla tych Panów, lub tylko dla ich pamięci, lub tylko dla ich rodzin – nie słychać.


Posłyszane:

„… przecież te wszystkie awantury wywoływane są celowo. Teraz, przynajmniej dwie w tygodniu, bo jedna poruszy ludzi góra na dwa dni, a potem trzeba rzucić następną kość. To nie jest informowanie opinii publicznej o dziejących się aferach, zbrodniach, przestępstwach, to jest z a j m o w a n i e uwagi społecznej po to, aby nie interesowała się tym, czym nie powinna…”


A może to już sukces, że mamy własnych fachowców od takich machinacji i eksperymentów na społecznej świadomości? Uściślijmy: eurofachowców…

Przeczytane:

O popisach wschodnich nuworyszy (franc. nouveau rich, pol. parweniusz, dorobkiewicz), którzy bogatemu Zachodowi od niedawna dają lekcję kultury, życia i użycia (zapalanie studolarówką cygara, to już nędzny amerykański banał), których to lekcji rozmiar sprawia, że za pokojówkami w najeżdżanych hotelach musi chodzić ochrona, aby bronić je przed seksualnym rozjuszeniem i gwałtami. Wschodnia „dama” z pogardą ocenia zazdrość Francuzów o to, że nie potrafią bawić się tak, jak jej rodacy i pokpiwa sobie z właściciela hotelu w Alpach, któremu ręce się trzęsą przy otwieraniu butelki szampana za 15 tysięcy euro…

Policja francuska, jeśli ma do czynienia z rozpasanym wschodnim miliarderem, oczywiście uwierzy jego zapewnieniom, że nie zajmuje się on sutenerstwem, a kilkanaście młodych i pięknych kobiet wozi za granicę nie dla zarobku – niby po co miliarderowi zarobek – ale, uwaga: na potrzeby własne oraz grona przyjaciół… Na potrzeby!

Nawiasem mówiąc, medycyna od dawna jest świadoma zależności pompowanego w organizm alkoholu od nasilenia „tych potrzeb” (bardziej w wyobraźni, niż możliwości ich realizowania w rzeczywistości). Zalkoholizowani ogniści kochankowie, to jest to, o czym śnią po nocach wszystkie kobiety świata, nieprawdaż?…

Pomyślane:

Kiedy ludzi ogłusza rzeczywistość i ta realna i ta konstruowana, kiedy mają dość zamętu, krzyków, podsłuchu, fałszywych oskarżeń, fałszywych donosów, ubeckich konfabulacji i tej całej amatorszczyzny, włącznie z czystkami pokoleniowymi – niewykluczone, że może przyjść kolej na przykład na rudych? - ludzie mówią: dosyć,

wojny nie ma, dlaczego mam żyć na polu bitwy?

Wszędzie tam, gdzie da się pracować i żyć w spokoju, wyjeżdżają. A menadżerowie naszych igrzysk trwają w złudnej nadziei, że do nich wrócą. Z pieniędzmi. Otóż nie wrócą. A co gorsza, nie wrócą także z życiem poczętym tam. Ci, co zostają, wybierają seriale, zwłaszcza starsi, wybierają świat wirtualny, w którym jeszcze istnieje jakaś logika, jakiś sens, akcja ma początek, rozwija się, nadchodzi epilog. Bohaterowie są sympatyczni, w miarę miło na nich patrzeć, to o ich przygodach - przecież wymyślonych – rozmawia się przy rodzinnych stołach, nie o tym, co powiedział – mniej lub bardziej głupio – jakiś mianowaniec wstajom, idom, siedzom, mówiom.

Nie rozmawiają o książkach, bo nie czytają.

Jeszcze trochę, a nie będzie nawet ochotników na dyskusję o życiu poczętym, bo albo nie będą chcieli wspominać, albo nie będą pamiętali o co chodzi.

Zacytowane:

„Bezwstyd siada przed kamerami obok przyzwoitości i to nazywa się obiektywizmem. Bezwstyd swoim wygadaniem zatyka przyzwoitość i to się nazywa przewagą. Bezwstyd nie boi się kłamstw i to się nazywa skutecznością. A my się przyzwyczaimy i to będzie nasz nowy ustrój”.

Tak powiedział Stefan Bratkowski.

Mam metafizyczną niemal pewność, że dwudziestoparoletni mianowani i forsowani „geniusze” przez najbliższe 50 lat czegoś takiego ani nie powiedzą ani nie napiszą. Chyba, że przepiszą.

Pozdrawiam wszystkich, c.d.n.

wtorek, 06 marca 2007

Jeśli nie wiadomo, o co chodzi…

Według poglądu pewnego prawnika, nie ma sprzeczności między ekologami a mieszkańcami Augustowa.

Interesy firm przewozowych i kierowców są w ogóle pomijane.

We wszystkich przypadkach, z którymi miał do czynienia ów prawnik jako adwokat, wina zawsze leżała albo po stronie kierowcy albo pieszego.
A skoro tak, to trzeba postawić zakaz wjazdu i przejazdu. Tyle prawnik. Punkt.

A ja myślę, że jeśli parę lat temu mogło zniknąć 300 milionów dolarów z Unii przysłanych na autostrady (kupiono zaledwie kilka luksusowych samochodów dla kontrolerów, którzy będą dojeżdżali na miejsce przyszłych robót), to w końcu za następne kilkaset można by wreszcie wybudować kilkadziesiąt kilometrów i n n e g o objazdu, przez okolice mniej gęsto zamieszkane i mniej cenne ekologiczne.

Bo naród, bombardowany przez ten konflikt, przez spektakularny dramat i tak swoje wie. Ma swoje doświadczenia, swoją pamięć, swoje mity i swoje wytrychy.

Uważa także, że zaciekłość w uporze przeciw zarządzeniom Unii, do której wciąż mamy finansowe interesy i oczekiwania, wskazywałaby, że może w tej sprawie być drugie, a nawet trzecie dno.

„…Jakże mnie moja głębia przygnębia, westchnęła głębia
a na to dno: no, no…”

Czy to takie dziwne, co naród mówi: że cały ten taniec decyzyjny, próby przerzucania odpowiedzialności, a to na społeczeństwo, a to na ekologów, a to na lokalną wspólnotę, a to na powszechny plebiscyt, determinacja w strachu przed decyzją, może świadczyć już tylko o tym, co twierdzi naród -

że ktoś zapłacił, ktoś wziął

i nie chce, albo już nie może oddać.

Jaka trudność, przynajmniej w narysowaniu na mapie takiego objazdu, który tę nieistniejącą autostradę przedłuży nawet o kilkadziesiąt kilometrów, oszczędzi i miasto, jego mieszkańców a daruje życie całemu temu fenomenowi przyrody, zaledwie kosztem przeniesienia kilku siedlisk i utratę kilku hektarów lasu. Tak, jakbyśmy tych lasów nie sprzedawali wszystkim, którzy pokażą pieniądze.

A potem lamentujemy nad klimatycznymi zmianami, nad wichurami, nad powodziami. I jak od dawna w naszej historii jesteśmy organicznie niezdolni do łączenia przyczyn ze skutkami.

Kapłani egipscy to mieli łatwe rządzenie. Umieli obliczyć, kiedy będzie zaćmienie księżyca i narodowi mówili, że to gniewają się Bogowie.

Wszystko się rozpada?

Naprawdę doszliśmy do kresu? Jedni spóźnieni i zdyszani jak my, inni – wyczerpani brakiem nowych pomysłów na zaistnienie, na pieniądze, na władze.

Religie – stąd sekty jak kąkol w zbożu, upada autorytet kościołów, bo upada autorytet i wizerunek ludzi prowadzących je. I wcale nie z powodu nagłaśniania ale z powodu praktyk przywódców, braku elementarnego skrępowania.

Nauka – zaplątała się, rozszczepiła na wiele podgałęzi, pod-nauk, a między nimi zrobiło się dużo miejsca dla oszołomów. Ludzie przestali rozumieć, o czym mówią uczeni. A zatem nie wiedzą, co oni robią i co nam szykują.

Czy któryś z innych deputowanych w Parlamencie Europejskim wywołał tyle zamieszania i tyle krępującego zainteresowania swoimi etnicznymi napaściami, obalaniem teorii ewolucji i zapewne paru innych w niedługim czasie, co wybraniec Polaków? „Niech nas ośmieszają, żeby tylko zwracali na nas uwagę”.

Europa dziwi się i pyta, po co wpuszczaliśmy tych awanturujących się, językowych analfabetów, z fatalnymi manierami (gwałty, pijaństwo, sposób życia i konsumowania cywilizacji)? Ja przynajmniej od dwóch lat czekam, by odezwał się na forum europejskiego parlamentu pewien „z przeproszeniem” kolega – dziennikarz”. A on nic, cichutko konsumuje. Ku mojemu zdumieniu odezwał się ostatnio jako „korespondent”, przez nikogo nie akredytowany. Ale za to mówiący po polsku, bo czuje tylko po polsku.

(Nawiasem mówiąc, co wolno było wielkiemu artyście, tego już na pewno nie wolno komuś, kto „pokazywał się” w telewizorze. Pokazywał się, to nie znaczy, że istniał. Ale podobno naród go „wybrał”, bo go „znał z telewizji”. Z powodu jednego zdania, które od lat znali wszyscy, a on wypowiedział je wcześniej niż inni. To zdanie brzmiało: „Moskwa chciała zabić Papieża – Polaka”.

Nie napiszę wam teraz „pora umierać”, by nie usłyszeć: „to zacznij od siebie”. Czy naprawdę dochodzimy do kresu?

Dlaczego Zachód zaczyna przegrywać ze Wschodem?

Z własnego doświadczenia wiem, że autora mniej boli, kiedy sam musi skracać własny tekst. Dlatego o odpowiedź na to pytanie poprosiłam kogoś, kto tym tematem zajmuje się na kilkudziesięciu stronach własnej książki „Inne światy, inne drogi”.

Odpowiada Giełżyński:

Po pierwsze: wciąż przybywa tych na Wschodzie, chociaż wolniej, a białych ubywa na Zachodzie – i w dodatku się starzeją. Słowem: klęska demograficzna.

Po drugie: Nie rozumiemy ani istoty ani ogromu różnic, między mentalnością, psychiką, ideami, obsesjami ludzi Wschodu i naszymi. Skoro zaś nie rozumiemy, to stale się mylimy. Jak prezydent Bush.

Po trzecie: Globalizacja tworzy coraz większą przepaść pomiędzy małymi wyspami wyuzdanego bogactwa a oceanami nędzy.

Po czwarte: Oni mają wizję triumfu islamu (bądź „państwa środka”, jak deklarują Chiny)

A my? Nie mamy porywającej wszystkich idei, bo chrześcijaństwo wygasa, wspólnota europejska się kruszy, duma białych wyparowała.

Po piąte: Oni godzą się pracować za jedną dziesiątą, jedną dwudziestą płacy na Zachodzie, choć pracują starannie i pilnie; czyli nie zdołamy z nimi konkurować.

Po szóste: Łudzimy się, że takie wartości, jak prawa człowieka, czy demokratyczna równość, są najcenniejsze. Oni wyżej cenią hierarchiczność, interes wspólnoty, a nawet (jak w Indiach) zasadę ludzkiej nierówności, zgodnie z ich podziałami kastowymi. Bo to z głowy bóstwa Purusza, wyszli bramini (kasta panująca), z ramion – szlachta i rycerstwo, z brzucha – stan trzeci czyli kasta kupiecka, a z nóg – robotnicy i chłopi. I tak już ma być zawsze.

„Inne światy, inne drogi” Wojciecha Giełżyńskiego starczyć by mogły na kilka słowników, gdyby je pod tym kątem podzielić. A zwłaszcza zawarte w tej książce: umiejętność opowiadania (to wielka sztuka, zanikająca i w słowie i w piśmie), zdolność syntezy zjawisk, analizy i prognoz, a wszystko podane z publicystycznym nerwem i z rzadko teraz spotykaną erudycją – przydałoby się i politykom i dziennikarzom, zwłaszcza atrakcyjny sposób opowiadania należy do talentów tyleż towarzyskich, co pisarskich, taki autor nigdy nie nudzi, ani siebie, ani nas.

Konkluzje Giełżyńskiego nie brzmią zbyt rozrywkowo. Analizując stan i podział światowych zasobów, rozmiary i konsekwencje kryzysu energetycznego, Autor konkluduje:

„Nadciągają okropne czasy. Kiedy obecne przedszkolaki osiągną wiek emerytalny, kto im te emerytury wypłaci, skoro na jednego człowieka pracującego będzie przypadało trzech dziadków? Do tego z braku paliw płynnych przestaną latać samoloty, statki nie wypłyną z portów, stanie calutka motoryzacja, jak będą się przemieszczać ludzie, skoro konie są rzadkością? Rozgorzeją totalne wojny o ostatnie kanistry ropy, może nawet wojny atomowe? Istny Armageddon i totalna klapa!

Polska, Bogu dzięki, przetrwa dłużej, bo mamy węgiel i umieliśmy, może potrafimy nadal wydobywać go i przetwarzać na paliwo płynne. Mamy i rzepak na domieszki ekologiczne i kartofle oraz buraki cukrowe, z których da się pędzić etanol, lepszy ponoć od benzyny E95. Cała usychająca Europa będzie pielgrzymować pod nasze dystrybutory, wołając zachęcająco: „Nicea o muerte!”, a kongres USA będzie nas wpuszczać nawet bez wiz, o ile uda nam się jakoś przepłynąć Atlantyk.

Wszyscy będą się do nas przymilać. Szkoda, że tak krótko, bo zaraz nastąpi koniec świa……”

Artystyczne / towarzyskie

A propós Oskara dla Helen Mirren za rolę Elżbiety II w filmie pt.: „Królowa”: już wcześniej mówiono w Londynie (tzn. niewiele później w Warszawie), że Jej Wysokość zaakceptowała właśnie tę aktorkę, ponieważ wiadomo, że z pochodzenia jest również arystokratką: „lubi nas czy nie lubi, ale nas zna” – miała powiedzieć Królowa. Dziadek aktorki, do Rewolucji Październikowej ambasador carski w Londynie, zrezygnował z funkcji i nie wrócił do Rosji, jako arystokrata nie miał tam czego szukać, ani on, a ni jego rodzina. Pozostał na emigracji. Rosyjska arystokracja od pokoleń jest spokrewniona z brytyjską (i nie tylko). A więc i z Dworem Św. Jakuba. Ze zrozumieniem więc przyjęto podziękowanie Helen Mirren pod adresem Monarchini za Oskara: „bez Niej mnie by tu nie było…”

A propós związków arystokratycznych: podobno fakt, ale anegdota, opowiada o pewnej starszej pani, skromnej pracownicy naukowej w jednym z instytutów w Moskwie, którą wysłano do Londynu w poszukiwaniu dokumentów w brytyjskich archiwach.

Starszej pani skończyły się pieniądze, nim ukończyła pracę. Napisała więc do Moskwy prośbę o przedłużenie pobytu. Otrzymała je.

Po powrocie pytają: Wysłaliśmy wam zezwolenie, towarzyszko, ale nie wysłaliśmy pieniędzy. Jak przeżyliście te kilka miesięcy?

- Napisałam do kuzynki i poprosiłam o pomoc…
- Kto to jest ta kuzynka, jak się nazywa?
- Elżbieta Windsor, w Londynie, Pałac Buckingham…


Włosi mówią: se non e vero e ben trovato (nawet jeśli to nieprawda, to jest dobrze powiedziane).

Faktem jest, że nie wszystkich arystokratów w Rosji udało się wymordować w rewolucyjnym zapale. Wiadomo było przez lata o niektórych osobach pracujących dla filmu ale też np. dla dyplomacji. Drobny przykład – w scenie jedzenia lodów w filmowej adaptacji, czy też cytacji, z „Eugeniusza Oniegina”. Były jedzone tak, jak mogła je jeść dama (dobrze przez damę przećwiczona). W naszym filmie scenę tę zagrała aktorka, która te lody zasuwała tak, jakby je jadła z patyka, kupione na ulicy.

Dyplomaci także byli doszlifowywani przez niedobitki byłych arystokratów. Sama dałam się nabrać na przekonanie, że rozmawiam z dyplomatą od pokoleń, ni mniej, ni więcej, tylko w siedzibie ONZ w Nowym Jorku. Mordowałam się po angielsku, a on mówił tak wspaniale, że to właśnie mnie zmyliło. Po kilku latach tenże światowiec pojawił się na lotnisku w Moskwie, obok mojej koleżanki z tamtejszej telewizji, która wyjechała mi na spotkanie. Był jej mężem od lat. Ja przyleciałam jako osoba towarzysząca delegacji artystów na filmowy festiwal.

Fatalne, prawda? Przyznawać się do czegoś takiego, to prawie jak studiować w MGIMO...

Se non e vero e – chyba - ben trovato.


Pozdrawiam, c.d.n.

2007-02-20 18:19

My, tubylcy…

Nawet jeśli nie wszyscy o tym wiemy, jesteśmy już tak traktowani. Mamy własnych kolonialistów, którzy teraz w naszym kraju odświeżają wspomnienia o urokach kolonializmu, jako, że dawne kolonie całkiem niedawno (w sensie historycznym) potracili. Kupili sobie - całkiem niedrogo - tłum, którego języka nie życzą sobie znać a własnych nazwisk nie życzą sobie tłumowi udostępniać. Nie mają adresów, nie mają telefonów, nawet do sekretariatu, mają natomiast pośredników, tak usłużnych, że w niektórych przypadkach aż służalczych. A w innych przypadkach tak uprzejmych, że aż aroganckich.

Wytresowali ich nad podziw, w nic nie znaczących banalnie uprzejmościowych zwrotach i w zamierzonym niezrozumieniu treści, jakie w listach przekazują ich – pożal się Boże – „klienci”. Odpowiedzi na te listy robią wrażenie jakby w ogóle nie były czytane albo czytane i ignorowane, a za to powiadające na coś, z czym klient się nie zwracał. Nieodparte wrażenie robi to, że dział odpowiadajmy na listy nie jest tym, do którego się pisało. Nasuwa się więc podejrzenie, że pracownikom korespondującym z klientami

nie wolno odpowiadać merytorycznie, bo korzystają z listy tzw. „gotowców”, które autorsko przypasowują do poruszanych problemów.

Robi się z tego pisany dialog głuchych a skutki takiego porozumiewania się nazywano kiedyś w języku polskim „rozmową gęsi z prosięciem”. I takie też są tego skutki.

Jeśli klient powiadomi np. STOEN, że potrafi sam raz w miesiącu obliczyć ilość zużytych kilowatów (od 1 lutego br. po 0,3235 groszy za kilowat, dodać do tego 10 zł. np. za dwufazowy licznik) i tę rewelację przekazać telefonicznie, listownie lub faksem, oni odpisują, że „ich doświadczona kadra fachowców znakomicie potrafi doradzić, jak to należy robić”…

Jeśli klient (będę upierała się przy tej nazwie, bo przecież nie „poddany”) protestuje np. przeciwko skomplikowanym mapom sztabowym, nazywanych przez nich „fakturą” (słowo „rachunek” nie przechodzi im przez gardło – takie nienowoczesne?), oni przesyłają zdjęcie popularnego serialowego aktora, który zapewnia, że te zawikłane topografie są szalenie łatwe, aż dziw, że nie nazywają się „mapami drogowymi”. Tyle samo mają wspólnego z odnośnikami w języku polskim.

W środowisku znana jest mniej więcej kwota, za którą coś takiego staje się dziecinnie proste, ale też nawet środowisko – artyści i inni – potrafi dojrzeć, że

sumy, których domaga się kolonialista za zużycie prądu są powiększane o drugie tyle. A to drugie tyle, kolonialista każe swym służbom nazywać „prognozą”

Skąd wiedzą, że klient np. nie zamierza wyjechać na najbliższe dwa miesiące? – To ich tajemnica, pewnie nazywana „handlową”. Może więc słusznie

unikają słowa „rachunek”, bo doświadczona kadra mogła im uświadomić, że po polsku było by to

bardzo bliskie słowu: „rabunek”

Nie znalazłaby się w blisko 40-milionowym kraju druga mądra, dzielna i odważna Anna Streżyńska?
Zanim się znajdzie, proponuję listy tej treści (np. STOEN, ERA, TP.S.A. i inne):

„Akceptując wysokość waszego rachunku za energię zużytą, protestuję przeciwko naciąganiu mnie na „prognozę”, ponieważ nie jestem w stanie z mojej nędznej emerytury kredytować w nieskończoność i bez tego bogatej firmy. Bez poważania…”

Policzcie Państwo, i wyobraźcie sobie - 9 milionów takich listów!

Co jest dla starych dziennikarzy?

Na ekranie wywiad z premierem Berlusconim. Kto prowadzi? Blondynka z dekoltem sięgającym brzegów mini, z pionowymi zwisami w uszach, które to kandelabry sięgają aż do ramion? Nie, starszy pan, dużo starszy od premiera. Dlaczego? Bo ma wiedzę, doświadczenie, skojarzenia, pamięć, wie o c o i j a k z a p y t a ć. Nie myli mu się wywiad z przesłuchaniem.

Konferencja prasowa Prezydenta Stanów Zjednoczonych. W licznym gronie dziennikarzy długo zdobywającym to uprawnienie ani jednego nieopierzonego młodzika płci jakiejkolwiek. Dlaczego? Jak wyżej. I także dlatego, że taka funkcja należy się dopiero dojrzałym, doświadczonym, starszym dziennikarzom. Oni wiedzą nawet to, jak na takie spotkania należy się ubrać. Na pewno nie w dżinsy i nie obwisłe swetry. W sposobie formułowania pytania też można umieć się zachować. Albo nie.

U nas zawsze musi być odwrotnie, niż gdzie indziej. Każda nowa władza wymienia sobie garnitur dziennikarzy na nowy i młodszy. W rachubie, że młodzi będą wdzięczni za szanse i awanse, niekoniecznie wypracowane. Że są wdzięczni, daje się zauważyć, ale to, że nie pomagają – także. Dlaczego? Bo nie potrafią trafić w złoty środek pomiędzy wdzięcznością a służalczością.

A tymczasem, na przykład profesjonalny wywiad upoważnia do rezygnacji z tak fundamentalnych pytań, jak:

- gazeta X zamieściła to i to. Co pan na to?
- Polityk Y powiedział to i to. Co pan na to?
- Badania firmy Z mówią… A pan?


Przyjmijmy, że to są atrybuty młodości. Po coś musi w uchu siedzieć sufler…

Starzy?

  • Profesor Władysław Bartoszewski. 85 lat. Podziwiać, gratulować i dziękować Bogu, że sprawny, żwawy, celny, szybki i mądry. Ad multos Annos!
  • Benjamin Franklin, wprawdzie piorunochron wynalazł mając zaledwie 46 lat, ale mając 70 był jednym z autorów Deklaracji Niepodległości, a mając 78 wymyślił okulary dwuogniskowe.
  • Goethe – mając 81 skończył pisać „Fausta”.
  • Roentgen – miał 71, kiedy odkrył promienie X.
  • Reagan, miał 69, kiedy został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Na dwie kadencje.

Takich będzie coraz więcej i coraz bardziej będą przeszkadzali tym, u których się na coś podobnego nawet nie zanosi. Wchodzenie w taką starość wymaga rozumu, aby właściwie obchodzić się z własnym organizmem, własnym zdrowiem wogóle i szczególnie z własnym mózgiem. No i genów, jakby nie było. To dopiero „układ”, co?

Pisze „ono” i co ważniejsze, drukuje! Że za parę lat bez niego, dwudziestoparolatka i bez jego kumpli, nie odbędzie się żadna poważna dyskusja w Polsce. Voila, panowie będą uprzejmi, choć nie jestem pewna, czy będziecie jedynymi, których ludzie zechcą czytać i słuchać. Pisze jeszcze (i drukuje), że „aby dokonać sądu na poprzednim pokoleniu” (?!)… a dalej, że „dla ludzi urodzonym po roku 1970-tym rozliczenie z przeszłością rodziców jest warunkiem ruszenia do przodu” (?!)… I tak dalej, pogratulować samopoczucia.

Nie mam nic przeciwko temu, żeby panowie osądzili własnych rodziców za to np., jak was nie wychowali. I jeśli wam na to pozwolą. Ale już nawoływanie do linczu pokolenia waszych dziadków, bo w zawodzie źle się prezentujecie na ich tle… No cóż, nieuzbrojonym okiem widać, kto zamawia, kto kwituje i czym.

To co powyżej nie znaczy, że

STARZY DZIENNIKARZE NIE MAJĄ OBOWIĄZKÓW

Po pierwsze: im już na pewno nie wolno, a nawet nie wypada tumanić ludzi. Nie wolno kompromitować gazety, w której odbiera się autorstwo definicji prawnej żyjącemu prawnikowi i autorowi dzieł z zakresu tej nauki, aby je przypisywać nieżyjącemu już jego uczniowi, bo to gazeta potem się wstydzi i rezygnuje z autora.

Nie kompromituje się kolejnego dziennika wmawiając jednopłciowy „mariaż” wybitnej postaci świata lekarskiego z uczniem, też „kimś” w medycynie, tyle, że właśnie w tych dniach stojącym pod pręgierzem. Wybitna postać występuje w „mariażu” pod tytułem, imieniem i nazwiskiem, uczeń – ukrywany jest pod inicjałem. Tymczasem

słowo „mariaż” znaczy „małżeństwo”,

z francuskiego „mariage”. Dawno temu grywano także w „mariasza” – to były karty. Tego właśnie starszemu dziennikarzowi nie wolno nie wiedzieć, bo teraz skolei dziennik się wstydzi. Nie prognozuję, co dalej.

Średni dziennikarz, już nie młody, jeszcze nie starszy, taki w sam raz, także powinien uważać, zwłaszcza, że jeszcze ma kogo pytać. Kiedy wybitny prawnik posługuje się pojęciem: „kodeks Boziewicza”, to na pewno nie ma na myśli kodeksu Bohdziewicza, tak jak z nagrania chciała zrozumieć dziennikarka, bo jej się skojarzyło z nieżyjącym już reżyserem filmowym. Kodeks Boziewicza określał, kogo było wolno i kto miał prawo wyzywać na pojedynek (nawiasem mówiąc w większości krajów od dawna zakazane). Dotyczył on wyłącznie osób o „zdolności honorowej”, a więc szlachty, później lekko uchylał szczelnych drzwi.

W ten to sposób przepadła świetna riposta prof. Mariana Filara, która brzmiała:

„Pani w istocie pyta, jak kodeks Boziewicza zastosować do dwóch górali, którzy leją się sztachetami.

Nie da się go zastosować”.

Z tej właśnie przyczyny i jeszcze paru innych, kodeks Boziewicza nie jest już aktualny i nawet średni dziennikarze o nim nie słyszeli.
Natomiast średni i mniej średni powinni jednak zwrócić uwagę na to, że radio to nie jest miejsce aby mówić „SZEJSET”, zamiast „SZEŚĆSET” oraz „KILKANAŚCIE DZIECI” zamiast KILKONAŚCIORO, KILKUNAŚCIORGA a nawet, o zgrozo: KILKUNAŚCIORGU DZIECIOM. Zbiera się czasami KILKANAŚCIE dziewcząt, lub dziewczynek, ale za to KILKUNASTU chłopców. Swoją drogą jest tyle pięknych zawodów, w których tego wszystkiego nie musi się wiedzieć…

Państwa pozdrawiam, cdn.

Ale proszę wybaczyć, jeszcze drobiazg.

Do natrętnego hakera z Wikipedii:

Jeśli nie przestanie obrzucać mnie obelgami znanego pochodzenia, a już wszyscy znają wasze metody oskarżania ludzi wam niewygodnych o wasze własne uczynki,

znajdę go i będę ogłaszała długo, ze szczegółami, plus portret pamięciowy (i nie tylko)

to żadna trudność, żeby potem nie szlochał, że nie ostrzegałam.


Z właściwymi (pod tym adresem) wyrazami, ID

Co naprawdę jest w przepisie pani Stefanii?

Dodatek Specjalny:


Żeby cokolwiek zrozumieć, to po pierwsze: musi mówić tylko jedna osoba a nie dwie lub trzy razem z nią. To w ogóle jest niezła szkoła informowania o czymkolwiek.

Po drugie, należy mówić wolno, bo ludzie nie dążą zapisywać.

Po trzecie: należy dopytywać o szczegóły. Oto skutek:

NALEWKA:

- 4 łyżki stołowe ziół rozmarynu
- 2 łyżki stołowe ziół lawendy
- Pół litra spirytusu (nie podbierać!)
- Ciemna butelka a jeszcze lepiej słoik
- Może stać w kuchni przez 10 dni
- Wstrząsać codziennie
- Po 10 dniach płyn odcedzić


DAWKOWANIE:

3 razy dziennie nalewki po łyżeczce od herbaty, po jedzeniu, rozcieńczyć w kieliszku (jednym!) przegotowanej, lekko ciepłej wody.

Przy nadciśnieniu, uwaga, uwaga!

3 razy dziennie po 5 kropli nalewki na pół kieliszka przegotowanej lekko ciepłej wody, także po jedzeniu.

A JESZCZE LEPIEJ POWIEDZIEĆ LEKARZOWI, CO SIĘ ZAMIERZA, POKAZAĆ TEN PRZEPIS I ZAPYTAĆ, CZY MOŻNA.


MA POMAGAĆ NA:

- krążenie (ale nie na zawał!)
- trawienie (ale nie na skręt kiszek!)
- dolegliwości reumatyczne (ale nie na zwyrodnienia!)
- na przeziębienie (nie na zapalenie płuc!)


TONIK

Jeśli chcemy mieć tonik do twarzy: do wyciśniętych ziół dodać 1 litr ostudzonej przegotowanej wody. Zostawić na 3 dni. Przelewać w miarę potrzeby do buteleczki w proporcji: 1 łyżeczka na pół szklanki wody i tak jak tonik – przechowywać w łazience. Tę większą ilość także.

Od Pani Stefanii życzenia zdrowia, a ode mnie dla Pani Stefanii – ukłony.


Niezmienność wśród barw?

Kilka dni temu pewna kobieta zakończyła rozmowę słowami: „Przynajmniej ma Pani co wspominać, takie ciekawe życie”.

Lata temu napisała do mnie młoda dziewczyna z prośbą, abym przysłała mi suknię, w której pracowałam w Telewizji w Sylwestra: „Bo chciałabym mieć Pani szczęście”.

O tak… Życie było nawet ciekawsze od chińskiego, a szczęście – daj Boże co drugiemu.

Kiedy Państwo żądają ode mnie prywatnych wspomnień, to nieśmiało przypominam, że sporo ich zawiera moja książeczka (wywiad – rzeka á rebours, czyli „oni – ze mną”) i nosi tytuł: „TERAZ JA…” Ta książka żyje już drugim życiem, mogą ją Państwo za psi grosz kupić właśnie w internecie. Ale dzisiaj wymaga ona właściwie drugiej książki, która by rozkodowywała inicjały, skróty, omówienia, kamuflaże. W połowie października 1992 roku, kiedy się ukazała, to rozkodowanie nie było możliwe i może Państwo rozumieją, co mam na myśli.

I tak: Istniała na rynku tylko dwa tygodnie, bez reklamy, bez promocji, a po dwóch tygodniach została skonfiskowana jeszcze w hurtowniach. Tłumaczenie? „Bo źle się sprzedawała”.

A potem zaczęły do mnie dochodzić opinie: „wicie – rozumicie”, ”starsza kobita” ma obsesję, że k t o ś ją prześladuje.

To wszystko, co opowiedziałam w tej książce, mówiłam od 35 lat, mniej więcej. Wtedy nie byłam jeszcze „starszą kobitą z obsesjami”. Co więcej, nawet dziś mi się wydaje, że nią jeszcze nie jestem. Przepraszam, jeśli kogoś zdenerwowałam.

W tej książce zadano mi pytanie:

„Czy może Pani wskazać te momenty w biografii, które zdecydowały o karierze, życiu osobistym, o Pani losie? Miało coś wpływ na późniejszy splot wydarzeń i konsekwencji?”

Owszem, miało wpływ pewne wydarzenie a w nim – moje zachowanie.

Oto to zdarzenie.

Bywało się wówczas w „Kameralnej”, przy ul. Foksal, niedaleko klubów architektów i dziennikarzy. Mój mąż zaprosił mnie tam na kolację. A różniła się ta „Kameralna” tym, że można było potańczyć.

Właśnie poszło o taniec. I o „honor”. Było nas pięcioro przy stoliku: niezapomniany do dziś a wówczas ogromnie popularny Janusz Minkiewicz – satyryk, tłumacz, poeta, autor librett i w ogóle – postać, do dziś niezastąpiona. Janusz Osęka, dziennikarz i także satyryk, Kazimierz Korcelli - pisarz i dramaturg oraz mój mąż – prosty inżynier i ja – prosta dziennikarka, podówczas radiowa.

Nie pamiętam, czy orkiestra kończyła przerwę, czy dopiero zaczynała grać, ale przy pierwszych taktach, przed naszym stolikiem pojawiło się trzech oficerów. Chwieją się lekko, ale salutują.

- Dziękuję, nie tańczę – mówi Minkiewicz.

Zero reakcji. O tym, że nie prosi się kobiety do tańca, gdy jest ona w męskim towarzystwie i ma z kim tańczyć gdyby chciała, najwyraźniej nie słyszeli.

Korcelli: Pani nie tańczy, ponieważ, jak Panowie widzą, właśnie je kolację.

Salut permanentny.

Z punktu widzenia szanującej się kobiety, nie powinnam się odezwać, ale zaczęłam tłumaczyć. Dopóki siedzę, mogę wydawać się w porządku. Ale jeśli wstanę, to będę miała 170 cm własnego wzrostu plus 8 centymetrów obcasów. Nawet do ramienia żaden by nie sięgnął. Nic.

W tym momencie włącza się mój mąż, który znał na pamięć wszystkie powiedzonka Minkiewicza i: „rozumiem, że panowie chcą się bawić za moje pieniądze, bo to ja płacę za tę kolację?”

Wyszli. Wśród ciszy tupot podkutych butów. Dwaj milicjanci: „Pójdziecie z nami”. Wyprowadzają mnie i mojego męża, wiozą do Pałacu Mostowskich i w jakiejś piwnicy zaczyna się przesłuchanie. Urodzony, urodzona, ojciec, matka. Mój ojciec bandyta w lesie, jego ojciec w UPA. Oni wszystko wiedzą i najwyraźniej próbują w coś trafić. „poczekaj, ty k…., wyplujesz razem z zębami to, że odważyłaś się obrazić mundur”. Żona? Jaka żona? „K….., nie żona”. I jeszcze: „Zgnijecie tutaj, zanim was świat zobaczy”.

I tak przez kilka godzin, na zmianę honor i kloaka. Wcelowałam w moment, w którym zabrakło mu głosu od wywrzaskiwania wyzwisk. I rozpoczęłam wykład:

„Publiczny dancing to nie to samo co wiejskie wesele, na którym każda dziewucha ma obowiązek tańczyć z każdym parobkiem, bo inaczej dostanie po gębie. Nie prosi się w publicznym miejscu kobiety, która jest w towarzystwie i nie przyszła tam szukać znajomości. Nie będzie mnie uczył manier ktoś, kto sam o nich nie ma pojęcia. Panowie sami obrażają mundury, usiłując w publicznym miejscu zmusić kobietę do świadczenia sobie towarzyskich usług. Gdybym nie była żoną tylko przyjaciółką, już mielibyście prawo mnie tak traktować?”

Jak się później okazało, to była właśnie metoda tych panów. W ten sposób „rwali baby”, aby po ciężkich stresach zapewnić sobie „odpoczynek wojownika”, jeśli Państwo domyślają się, o co mi chodzi.

Ten wykład zakończyłam słowami: „W każdej chwili możemy wam dostarczyć nasze świadectwo ślubu…”.

Jechać! Warknął najniższy z nich. Pojechał milicyjną suką, przywiózł dokument, przepisali sobie dane. Kazali podpisać „tajemnicę”, po czym „wynosić się, ale już…”. Ani słowa przeprosin.

Ten akt afery się zakończył. Ale rozpoczął następny. Trwa do dziś. Bo żyje jeszcze ciężko obrażony na honorze munduru potwór, któremu popsułam plany na jeden wieczór.

Podobno funkcjonuje jako warzywo. Ale ma przecież podkomendnych. Już któreś z rzędu pokolenie.

Kiedy Stefan Bratkowski pisał o „najdłuższej wojnie nowoczesnej Europy” i powstał z tego niezapomniany serial telewizyjny, myślałam, że mógłby powstać inny, o podobnym tytule: „Najdłuższa wojna formacji, powołanej do ochrony państwa, z jedną babą w nowoczesnej Europie, która się stawia”. Takie określenie o sobie słyszę od dziesięcioleci.

Moi radiowi koledzy, wysłuchawszy całej historii, mieli dla mnie jedną radę: „Idź do partii. Idź tam i opowiedz dokładnie wszystko, to co nam. Nie do pomyślenia, żeby oni tak traktowali ludzi”.

Nie trzeba mi było tego powtarzać dwa razy. I obym nigdy takiej rady nie posłuchała. Po wielu latach w towarzyskiej rozmowie usłyszałam tę historię i pointę: „To była znana historia w wojsku, kapitan K. został za to z wojska wyrzucony”.

Nie trzeba mi było tego powtarzać dwa razy i dlatego cała ta sprawa zawisła nad moim życiem: zawodowym, osobistym, najczarniejszym z czarnych PR-ów, jakie w naszym kraju towarzyszą jednej kobiecie od dziesiątków lat. A teraz ujawniła się nowa uroda służb, mianowicie schizofrenia, która im pozwala za odmowę tańca mścić się za obrazę munduru i honoru przez kilkadziesiąt lat, niszczyć za to życie, a równocześnie, jeśli chcą komuś w naszym kraju zaszkodzić najbardziej - ogłaszają go jednym, jedną ze swoich.

Mówi prawnik: „Ta schizofrenia, to nie jest nieuleczalna przypadłość, ale zamierzony, precyzyjnie stosowany chwyt”. Co smutniejsze, myślę, biorą w nim udział, wprawdzie jeszcze nie opierzone, ale młode orły dziennikarstwa.

I kiedy Pani mnie pyta, „czy ogólnie rzecz biorąc życie spełniło moje oczekiwania”, odpowiedziałam i w książce i tutaj powtarzam:

„Ogólnie rzecz biorąc – tak.
Zapomniało tylko podać cenę”.


Bo bywa tak, że jedno wydarzenie i jeden sposób zachowania decydują o reszcie życia.

Pozdrawiam, c.d.n.

Irena Dziedzic © 2010 All rights reserved.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode