Blog

2007-01-22 12:19

O logorei i przyspieszeniu

Dziennikarstwo to zawód służebny, ale nie znaczy że usługowy. Jeden krok dalej, a może być służalczy. Wtedy na pewno nie będzie dziennikarstwem, tylko lokajstwem.

Tę definicję sformułowałam sama i dlatego proszę: nie opowiadajcie, „ktoś kiedyś powiedział…”, „gdzieś wyczytałem”, albo „”Mówi się, że…”.

Treść samą warto aby zapamiętali, którzy szturmują teraz pozycje zawodowe w dziennikarstwie usługami czy wręcz służalstwem.

Była, wiadomo, „czarna dziura” (inaczej mówić nie wypada) ale to ja zaczynałam pracę w dziennikarstwie za komuny i ja wiem,

że ani mi nikt nie kazał, ani sama nie wpadłam na to, aby pozycję w zawodzie wyrąbywać sobie donosami na starszych kolegów.

Byli dla nas wzorami, uczyli nas zawodu (naturalnie byli z innej epoki, z kapitalistycznej…) ale ileż wiedzieli! Ich obecność w redakcjach sprawiła, że mimo wojny (!) nie została przerwana ciągłość pokoleniowa (a teraz już jest przerwana), było komu mówić: „nie tak synku, nie tak córciu, to trzeba ująć inaczej, w takich sytuacjach należy zachowywać się tak i tak… Przeczytaj sobie to i to, macie wszyscy spore luki. Ty na przykład ze swoją dwu, trzyletnią praktyką nie masz prawa jeszcze z tak wysoka orzekać, z takich schodów spoglądać z góry…”

26-latkowi, najwyraźniej cierpiącemu na logoreę (dwie strony druku w gazecie, z tego kilka akapitów jest coś warte, choć nie odkrywcze, reszta wody to wierszówka, plus koniecznie „fotka”),  „bo co winien temu misio, że jest taki śliczny…”, teraz wypada publicznie pytać, czy 35-letni polityk jest dojrzały, bo jemu, 26-latkowi wydaje się, że nie…

Niby co 26-latek może cokolwiek wiedzieć o dziennikarzach, którzy 60 lat przepracowali w zawodzie, nie donosząc? Rodzice z księgowości mu odpowiedzieli, czy dziadkowie z roli? Czy to oni kazali ustawiać do odstrzału „agentów”?

Nieuzbrojonym okiem widać, że

musiał to robić „autorytet” z prawdziwie agenturalną przeszłością. I z wiedzą, że najbardziej opłaci się nagradzać z a r a z !

A zaraz to znaczy: otworzysz lodówkę – wypada Karnowski, odkręcisz kran – wyleci Karnowski, rządowe sukcesy w kraju i za granicą – zreferuje Karnowski, czystki moralne – Karnowski, zepsucie młodzieży – Karnowski (tu akurat może coś wiedzieć), brak zahamowań w parciu do sławy i kasy – także Karnowski.

*   *   *


Pewną semantyczną ciągłość z moją początkową sentencją znalazłam niedawno w cytacie:

„prawdziwymi szkodnikami w mediach są aktualni agenci służb specjalnych, a nie dawni, o których teraz tak głośno”

(Sylwester Latkowski, dokumentalista)

Należy sprostować drobiazg: Dawni agenci są już dawno na bardzo dobrych emeryturach, my o takich możemy tylko pomarzyć, a to z naszych składek je mają, bo sami nigdy nie wpłacili grosza na ZUS, ani żaden inny fundusz. Moralnych czyściochów najbardziej denerwują ci jeszcze czynni. A ci – zanim się „oczyszczą” przed dziennikarską młodzieżówką, wcześniej zwolnią miejsce z przyczyn naturalnych.

Obecni!

To tacy, którzy pozytywnie przeszli lustrację w roku 1990, a potem następni, stopniowo, stopniowo instalowani w mediach, aby podpatrywali dziennikarskie zachowania, sposoby mówienia, swoisty język. Niekoniecznie akurat na dziennikarzy szykowani, raczej do rządzenia dziennikarzami, na kierowników takich czy innych pionów, produkcji, menedżerów programowych, słowem osoby mające wpływ na program, decydujący o programie. Tacy przy kolejnej zmianie, witają nowych szefów chwilę przed ich przyjściem usadowieni w gabinetach jako zastępcy. Oni są ważniejszymi od donosicieli  a g e n t a m i  w p ł y w u. To oni nowych szefów orientują, odkrywają zawiłości systemu, tajniki produkcji, reagowania na sygnały władzy, są doradcami do spraw personalnych, zwalniają i przyjmują. Telewizja kilkadziesiąt lat karmiła kogoś takiego. Dobrze karmiła…

W radiu, w 2005 r. już właściwie się nie krępowano… Niemal codziennie pojawiali się młodzi ludzie, podpisywali angaże. Wiadomo było tylko, że za wysokie pensje. Gdzie się potem podziewali? Tego właśnie nie było wiadomo. Zaczęliśmy się domyślać, że z punktu widzenia służb
ta metoda jest bardziej racjonalna.

Po co mają „pozyskiwać”, pouczać, nauczać, pilnować, aby nie zrywali się ze smyczy, aby nie zaczynali stawiać żądań, a to awansów, a to pieniędzy na życiowe kłopoty, a to wyjazdów na różne światowe imprezy jako – pożal się Boże – jurorzy (mieliśmy kiedyś takiego „artystę”, dopiero z jego pamiętników dowiedzieliśmy się, gdzie jeździł, w jakim charakterze…), a to mieszkań, bo inni – chociaż nie ze służby – już mają, po co te podchody i zachody, po co klęski kiedy odmawiają dalszej współpracy, a wówczas bieda z fantazjowaniem w raportach…

Znacznie bardziej racjonalne jest szkolenie od razu w resorcie (czytałam, że gromadny jest teraz pęd młodych w tamte szeregi. Przy takiej promocji?) a potem wstawianie do różnych mediów, gdzie do niczego nie trzeba ich ani nakłaniać ani namawiać, wystarczy rozkaz, wystarczy polecenie służbowe.

Zauważało się od dawna,

że esbecy bardzo lubili występować pod dziennikarskim „przykryciem”. Pewnie z tego brało się przekonanie ich szefów i władzy w PRL-u, że każdego można mianować dziennikarzem.

I rzeczywiście: słyszę w radio, kilkoro ich paple od rana: „Książka pani Zofii Kużowej”. Piszę z błędem specjalnie, aby odróżnić. Pół Krakowa dzwoni do radia, że Pani Profesor była wybitną polonistką, autorką wielu książek, pan Andrzej Kurz był przez lata prezesem słynnego Wydawnictwa Literackiego (a nawet wiceprezesem radia i telewizji, kiedy te dwie instytucje były jeszcze razem). A oni nazwisko niemieckiego pochodzenia, które wymawia się „Kurc” – „Kurcowa” i które znane jest od lat polskiej inteligencji, wymawiają jak „Kuż”, „Kużowa”, bo im się nie kojarzy. A zwrócić im uwagę? Z wściekłością rzucają na biurko książkę i warczą: przecież napisane jest Kużowa, nie?

Na wszelki wypadek w następnej godzinie mówią już tylko o „Słowniku synonimów”, czujnie omijając nazwisko autorki.

Będą dziennikarzami? Pewnie, że będą...

Pozdrawiam, cdn.


PS. Z wdzięcznością trzeba zachować w pamięci wszystkie prace Pani Profesor a szczególnie „Słownik synonimów” oraz "Polszczyznę Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich do 1939 roku". To bardzo ważna cezura, bo od lat przyjeżdżają tu Ukraińcy, którzy zaciągając, próbują nam Lwowiakom wmówić, że mówią „po lwowsku”. Tłumaczę niemieckie powiedzenie: „Tę różnicę chciałabym umieć zagrać na fortepianie”. ID

2006-12-21 12:31

Ale nowina...

Mówi satyryk: żeby zakazać robienia kariery przez łóżko, trzeba by zamknąć telewizję i zakazać robinia filmów.

Mówi reżyser: przyjeżdżają zaproszone na casting, a nawet do czekającej już roli i dziwią się, że ja nie reflektuję na seksualną obsługę…

A ja pytam: kto je tego uczy?

Tak trudno było przewidzieć, że badanie DNA może wypaść nie po myśli? Tak trudno przewidzieć, że podniosą się głosy, aby je powtórzyć w niezależnych od siebie laboratoriach?

I że jeszcze paru pożal się Boże „amantów” trzeba by poddać takim testom? One powinny być regułą z a n i m podniesie się tumult, a nasze „bożyszcza kobiet” dziwnie od nich stronią…

Czy to słuszne, że mówi się o jednej kobiecie, która jest szantażowana, że nie będzie miała czym nakarmić dzieci? A te dzieci, to skutek dzieworództwa czy egoizmu prymitywnych, nieodpowiedzialnych samców?

Od lat słucham o tym, czytam w setkach listów, i patrzę na to w tzw. „środowisku”. I nie od dziś rządzący, wybierani także przecież przez kobiety, potrafią powiedzieć: „nie, bo jest np. za młoda (albo za stara) i jest kobietą”. Kilkadziesiąt lat temu sama też usłyszałam: „Nie, dopiero jak się postarzeje i zbrzydnie”. Co nie przeszkodziło szowiniście wystartować wkrótce w roli amanta… Czy mam dodawać, że był to falstart? Przecież za coś otrzymałam etykietę „ona się stawia”… Jest używana do dziś. Jak stempel.

Szanowne Panie, stawiające pod pręgierz jedną, o której krzyczą media, nie pomyślały, jak w świetle afer „praca za seks” jawić się mogą  i c h  „kariery”? W radach, gremiach, klubach, biurach, dyrekcjach, sekretariatach, ławach?

Może więc nie te kobiety piętnować, które są szantażowane, ale tych mężczyzn, którzy szantażują, niezależnie od wyników badań DNA? Nie musieliby szantażować, Nawet nie musieliby gwałcić, gdyby umieli namówić. Nawet tego nie potrafią, ale wszystko im się należy.

Może by w końcu powiedzieć głośno, że nie o jedną kobietę chodzi i nie o pojedynczy przypadek. Jak kraj długi i szeroki, a drabina społeczna wysoka, jest to od zawsze praktyką, obyczajem, zwyczajem. Męskim egoizmem i samczą pogardą dla kobiet, czego małe samczyki uczą się już w domach.

Nie każda potrafi się postawić, większość nie może sobie pozwolić na cenę, jaką za to przyjdzie płacić. Długo.

*   *   *

 

Nasz język obcy


Język jak wiadomo twór żywy, ma prawo się rozwijać, tylko dlaczego za jego rozwój biorą się ci, którzy go nie znają? Którzy połowy słów i określeń w prasie, w telewizji i radiu nie rozumieją? A skoro nie rozumieją, nadają im takie znaczenie, jakie przyjdzie im do głowy? Albo z obcego języka przekalkowują znaczenie, którego też nie znają?

Słownik Wyrazów Obcych: MOLESTOWAĆ, po łacinie MOLESTO, znaczy: nudzić ciągłymi prośbami, naprzykrzać się. I tyle.

To co Amerykanie nazwali „molestowaniem”, w polskim języku ma dwa określenia. Stopniujące: NAPASTOWANIE SEKSUALNE, co oznacza propozycje, nagabywanie oraz WYKORZYSTYWANIE SEKSUALNE, co jest już działaniem. Jedno i drugie jest karalne. Szkoda, że nie może być karalne zaśmiecanie i plątanie polskiego języka, zwłaszcza publiczne.

*   *   *


Kto nie lubi Saskiej Kępy?


Trudno zrozumieć, dlaczego ilekroć pisze się o Saskiej Kępie, która od lat (nie lubił jej Władysław Gomułka) wegetuje jak niedawna Litwa przy niedawnym Związku Radzieckim, troskę kolejnych Państwa Radnych ogranicza się tylko do ulicy Francuskiej, tzn. od Ronda Waszyngtona do Zwycięzców. Dalej jest także Saska Kępa i prosto, w jednej linii z Francuską: Plac Przymierza (który już nie jest placem) do Meksykańskiej, Paryska do Brukselskiej i Brukselska do Ateńskiej, która w stosunku do tej prostej linii jest poprzeczną.

To nawet krócej niż cała Francuska, a razem tworzą to, co tak lubią nasi „amerykaniści”: Main Street Saskiej Kępy.

Dlaczego właśnie ten odcinek ma być zaniedbany? Przecież na nim Państwo Radni nabywają mieszkania i dla siebie na raty, w dziesięciopiętrowcach (w willowej dzielnicy, na budowę których wydają zezwolenia*) a niektórzy nieostrożnie nie kryją apetytu na istniejące od lat domki, albo na miejsca po nich… Władza, jak to władza – ma instrumenty, a w poniektórych nawet instynkt walki klasowej jeszcze płonie. „To wszystko jest moje” – mówi. – „Ja was stamtąd wykurzę” - mówi…

Na Saskiej Kępie także wyonacza się pojęcia językowe: przydzielony jeszcze do Francuskiej, funkcjonuje pewien ansztalt gastronomiczny. W pewnej gazecie, w każdej zamieszczanej o nim wzmiance, pojawia się określenie: „kultowy”. Słownik Wyrazów obcych: KULTOWY – związany z kultem, oddawaniem czci bóstwu, z religią, wyznaniem, religijny, obrzędowy.

Ten ansztalt wraz z klientelą, otoczeniem, wnętrzem widzianym z ulicy, z tymi określeniami tyle ma wspólnego co Saska Kępa z Pragą Południe, mniej więcej.

*   *   *


* Niestety, niedobre proroctwa sprawdzają się szybciej: już zaczęły się podchody pod domy, domki na działkach, wzdłuż nieparzystej strony Brukselskiej: „może by można Państwa wykupić, działki połączyć?” i… co wybudować? Na podstawie zezwolenia na 3 – 4 piętra apartamentowce od 6 – ciu do 10-ciu pięter!

Jak ta Saska Kępa wciąż drażni…

Szczęśliwych Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim
I.D.

środa, 06 grudnia 2006

A kogo mają wskazywać?


Panią Kurzpietowską z trzeciej klatki? Wskazują nas, bo nas zna publiczność, bo trzeba odstrzelić starych dziennikarzy: za dużo wiemy, za wiele pamiętamy, za dobrze kojarzymy, za wiele umiemy, a warsztatowo i intelektualnie wciąż jesteśmy lepsi od młodzieżowych bojówkarzy. Trzeba nam odebrać prawo wykonywania zawodu, abyśmy przestali być tak drażniącym tłem dla ich bezpardonowego parcia na szkło i po gwiazdowanie.

Ja miałam już przerwy w wykonywaniu zawodu: przed, w trakcie i po stanie wojennym (marzec 1981 – październik 1983), którą zafundowałam sobie sama, a potem, kiedy wyrzuciła mnie z telewizji Terentiewa – 10 lat z okładem (wrzesień 1991 – maj 2002), kiedy obowiązywał wobec mnie nieformalny, ale jednak zakaz pracy zawodowej. A przecież nigdy nie miałam tzw. stanowiska, miałam pozycję zawodową… I o to szło wtedy, i o to idzie dzisiaj. W sumie pauzowanie trwało 12 i pół roku. Teraz ma się zacząć od nowa? Może to już dożywocie?

Dziennikarstwo nie jest tylko pracą, jest zawodem. To z pracy idzie się na emeryturę i znika z powierzchni życia. W zawodzie emerytura jest tylko umocowaniem socjalnym, a zawód uprawia się, dopóki chodzi głowa i dopisuje zdrowie. Walter Cronkite, nestor amerykańskiego dziennikarstwa telewizyjnego, po 81 roku życia wydostał się wreszcie na emeryturę, a i to przynajmniej raz w tygodniu  m u s i  komentować aktualne wydarzenia. I tego „sędziwego” chce słuchać cała Ameryka? Nie do przyjęcia dla „młodzieżówki”…. Naszej.

Jeśli paniom Gargas i Kani, które na fali „moralnej odnowy” wcisnęły się do telewizji publicznej wydaje się, że po zlinczowaniu mnie, same zostaną Irenami Dziedzic, mogę je życzliwie przestrzec: „Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate” (a kogo to, kogo zacytowałam?). Od 26 lat różne damy ogłaszają, że właśnie zaczynają prowadzić „Tele-Echo”. No i co? Może do tego potrzeba czegoś więcej, niż tylko parcia na szkło i właściwego poparcia? Nawiasem mówiąc, w środowisku nic nie wiadomo o tym, aby właśnie tych pań telewizja publiczna z samozaparciem poszukiwała.
Skoro już jesteśmy przy nawiasie: może zechcą państwo zauważyć drobną, ale znamienną manipulację: paniom latającym w powietrzu z wędliną, ich progeniturze, należy się tytuł: dziennikarka, dziennikarz telewizyjny, prawda? Ja – mogę być określana tylko jako „prezenterka telewizyjna”. Wobec mnie takie określenia jak redaktorka, publicystka, komentatorka, felietonistka (ostatnie 4 lata w Polskim Radio I), nie przejdą przez gardło, nie spłyną spod palców na klawiaturę. Czyżby to był sposób na głaskanie wątlutkich męskich ego?

„Pani Dziedzic” – to może być sąsiadka z klatki albo osoba u której państwo kupują ser. Mnie wystarczy, bo zapracowałam, bo mi się należy „redaktor Dziedzic”. Może być bez imienia, nie kwapię się do przechodzenia z kimkolwiek na „ty”.

PS I. W sprawie „skały tarpejskiej” z poprzedniego odcinka, pytają państwo, co to miało znaczyć. Proste: tak jak z tej skały zrzucano skazańców, tak obchodzono się również ze starcami. Widocznie z właściwego źródła wyszło odpowiednie hasło – przy pomocy moralnego linczu unicestwić, usunąć z życia dziennikarskich seniorów, sprawnych i zdrowych.

Pozdrawiam, wkrótce c.d.n.


*   *   *


PS II. Odpowiedź Panu Mateuszowi Sosnowskiemu, „Dziennik Polska – Europa – Świat”, wyd. AXEL SPRINGER POLSKA: Jestem pod wrażeniem Pańskiej propozycji, ale sorry, nie mogę być nią zainteresowana. Po „Newsweek” – owym haśle do linczu z 5 czerwca br. (autor Karnowski, naczelny Wróblewski), nie mogę ryzykować kontaktów z ludźmi z Axel Springer Polska, bo byłoby to dla mnie tyleż niehonorowe co niebezpieczne.


piątek, 01 grudnia 2006

Oświadczenie Ireny Dziedzic z 1 grudnia 2006 r.


Skała Tarpejska działa. Wszystkie chwyty dozwolone, zwłaszcza ostatnio używane. Mnie jednej, ze wszystkich oskarżanych dziennikarzy odmówiono emisji felietonu w radiowej Jedynce, w którym odnosiłam się do rewelacji „Newsweeka” z 5 czerwca br., współautorstwa jednego z panów Karnowskich (pt.: "Uprzejmie nadaję"), pod patronatem pana Wróblewskiego (obaj od 1 października w „Newsweeku” już nie pracują).
Zdjęto felieton i w trakcie obowiązywania umowy natychmiast wyrzucono z radia. Takich szybkich wykonawców ma radio, bo cóż może wiedzieć to pokolenie, oprócz tego, że opłaca się być wynajętym.

Wszyscy pozostali mogą się bronić i bronią na łamach albo antenach, w których działają. Ale też ja jedna mam argument, w zaistniałym kontekście brzmiący dość humorystycznie: otóż mnie nigdy nikt nawet nie próbował werbować. To przez lata był znak zapytania, ale też i po latach znalazłam odpowiedź. Co było i jest do udowodnienia, ale przed odpowiednią instancją. A młyny sprawiedliwości, jak wiadomo działają powoli. Prawa także.

2006-10-04 12:45

"Punkt Widzenia": czy lustrować dziennikarzy?

Skrócony tekst felietonu "Punkt widzenia" Ireny Dziedzic, wygłoszonego 21 maja 2006 r.  - jak co tydzień od czterech lat w audycji "Muzyka i Aktualności", w Programie I Polskiego Radia SA. Okazał się felietonem ostatnim.

Autorka odniosła się do poglądów na temat lustracji dziennikarzy, mówiąc:


"...kilkanaście miesięcy temu, kiedy dość głośno było o projektach samolustracji, także wśród dziennikarzy, byłam przez jedną z prywatnych telewizji pytana o zdanie w tej sprawie. Stwierdziłam, ze jest prawem środowiska dziennikarskiego zlustrować się, jeśli tylko tego sobie życzy. Wspomniałam, że kiedy przechodziłam z radia do telewizji (1956), mniej więcej jedna osoba na 25 była tam agentem. Kiedy po 35 latach (z przerwą w pracy na stan wojenny) mnie odchodzono (1991), jedna osoba na 25 nie była agentem. W trzecim zdaniu przyznałam, że jednak nie jestem pewna, kto kogo w końcu zlustruje: dziennikarze agentów, czy agenci dziennikarzy..."

I na koniec:

"...to archiwum trzeba albo zamknąć na sto lat albo otworzyć już. Inaczej, pojedyncze przecieki będą niszczyły ludzi i wszystkim Polakom zatruwały życie przez dziesięciolecia. A po stu latach już żaden historyk nie będzie wiedział, że dokumenty winy i niewinności wystawiali nam esbecy, a nasze życiorysy komponowali z własnych uczynków..."

Od autora: wiadomo, że odpowiedź na pytanie "kto - kogo" Irena Dziedzic otrzymała natychmiast: oni - nas.

Jej felietonów nie ma na antenie od początku czerwca 2006 r.

Wysłaliśmy pytanie: Jak to się odbyło, w jakim trybie publiczne radio zrywa umowy z autorami.

Odpowiedź - jak zawsze przez pośrednika: "niech więcej nie pisze".

I jak od zawsze, robią to redakcyjni funkcjonariusze. Anonimowo. Dyrektora Jedynki jakby już nie było, a Prezes się pakował. Nowi zaczęli od nieodpowiadania na listy. Znowu - jak zawsze.

I jak zawsze są niezmienne: ich odwaga cywilna i maniery.

To zapewnia nam poczucie stabilizacji.

Pozdrawiam wszystkich.

Irena Dziedzic © 2010 All rights reserved.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode