O teatrze

2010-01-04 18:43

Był taki czas kiedy do teatru chodziło się po, aby to się uwznioślić. Umocnić w przekonaniach. Najlepiej umacniały sztuki radzieckie, a ambicją reżyserów było odczytywać je na nowo, czyli pod aktualne wytyczne. Aktorzy najlepsze recenzje zbierali wówczas, kiedy


"udało im się stworzyć portret człowieka uwikłanego"


W cokolwiek, byle było uwikłanie. Niektórym reżyserom wychodziło ono najlepiej, jeśli przestawiali: środkiem sztuki zaczynali, początek umieszczali na końcu, a do początku dodawali fragmenty sztuk innych autorów. Wówczas to się nazywało że "...reżyser twórczo rozwinął..."
Oderwaliśmy się jednak od


"podstawowego źródła naszych zwycięstw"


i ...polecieliśmy na drugą ścianę, czyli  otworzyliśmy szeroko nasze dusze na miazmaty Zachodu (jak nie urok...). Po obejrzeniu sporej grupy osób miotających się po scenach i niespecjalnie atrakcyjnych nawet w ubraniach, a co dopiero bez, w dodatku w medycznie dokładnie odtworzonych sytuacjach proklamujących prokreację, narodowy odechciewało się  także i jej. Za to w zdrowym  odruchu samoobrony  podnosił  się  recenzencki lament,   że  nie  będzie  komu zarabiać na  emerytury  dziś  jeszcze  pracujących,  hurtowo  zresztą wypychanych  na wcześniejsze.   Zupełnie  tak,
 

jakby kiedyś komukolwiek udawało się zarabiać na dzisiejsze nasze,


A jeśli nawet nam się udało zarobić na swoje, to co zostało? Wówczas spece "od kultury" zaczęli mówić o obłożeniu. Krzeseł, ma się rozumieć, w teatrach. Niektórzy nawet na krzesłach się znali .
Legenda zaś niesie, a pamięć to potwierdza,  że

 

aktorów zawsze mieliśmy wspaniałych, wielkich, porywających, niezapomnianych. Niektórzy jeszcze żyją.


Oni sprawiali, że do teatru zaczęło się chodzie, nie na sztuki, nie na autorów, nie na "rany boskie, reżyser ma pomysły", ale na aktorów, na nazwiska, na tych największych - na same tylko nazwiska, bez uwzględniania  imienia.   Od pewnego  czasu znów chadza  się na dyrektorów.
Jestem więc przeciw wypominaniu i strofowaniu aktorki, która począwszy od debiutu z każdą kolejną rolą idzie od sukcesu do sukcesu, w każdej potwierdza swoją wyjątkowość, że " przestała grać, a zajęła się organizacją", bo tym organizowaniem budzi
 

uznanie i podziw dla jeszcze innych talentów, jeszcze innej  pasji, rozmachu pomysłów i  konsekwencji.


Nie wolno odpocząć od wkuwania roli za rolą, nie -skoro potrafi - realizować się także w roli pełnowymiarowego człowieka teatru, organizować teatralnej przestrzeni także dla innych aktorów, warunków pracy dla innych reżyserów?  Tworzyć nowego teatru w nowych warunkach , nowej formule, z repertuarem na który naród wali drzwiami i oknami, miesiącami czeka na bilety? Mówię o widowni dobrowolnej, nie wycieczkowej.
 

Byłam ostatnio w takim teatrze, w którym nie byłam od dwudziestu albo i więcej lat.


Z całym szacunkiem dla pojawiających się tam niektórych nazwisk, to jednak był teatr wycieczkowy.
Co zobaczyłam teraz? Dwóch aktorów , pięcioosobową, aktorsko usposobioną grupę instrumentalistów (smyczkowych!) , i pianistę
 

Siedmiu facetów na scenie, ani jednego parytetu i prawie trzygodzinny show!


Gdyby nagrać i zsumować wszystkie śmiechy i oklaski, to trwałyby pewnie czwartą część całego spektaklu. A była to, proszę państwa, zaledwie próba generalna , z publicznością. Dawna, dobra teatralna tradycja: albo właśnie próba generalna z publicznością, albo premiera prasowa, co na jedno wychodziło, ale zawsze była to okazja, aby przed  premierą następnego wieczoru zdążyć z ostatecznym szlifem ;gdzie podciąć, w którym miejscu wziąć dłuższy oddech przed pointą, z czego zrezygnować bo   osłabia  tempo, w których miejscach oklaski, a w których    szmerek.
 

I Zamachowski multiinstrumentalista, centralna postać spektaklu i Malajkat, świeżo dla Warszawy pozyskany talent dyrektorsko - reżyserski, w klasycznie  dyrektorskiej roli,


(nazwiska,   których  się  używa już  bez  imienia) jeszcze zdążyli dostąpić zaszczytu przysłuchiwania się w garderobach i teatralnych bufetach opowieściom starych mistrzów. Od nich wiedzą, jak się premiery organizowało, jak się pozyskiwało opiniotwórcze środowiska, jak: uwodziło publiczność, Wszystko wiedzą, także to, że tacy dwaj jak oni, w takim spektaklu muszą mieć skecz. I mają go. I wiedzą w którym miejscu go wstawić.
Piszę z pełną świadomością że był tam też reżyser, nazywa się Krzysztof Jaślar, mnie akurat to nazwisko coś mówi, przywołuje z pamięci choćby kabaret TEY...  A jeśli tych Jaślarów jest tam dwóch? Drugi ma na imię Filip, jest synem tego pierwsze go i to są pierwsze skrzypce.  Mi chał Sikorski - II skrzypce, Paweł Kowaluk - altówka , a Bolek Błaszczak - wiolonczela. Jako instrumentaliści (smyczkowi) występują od 19 lat, musieli się skrzyknąć chyba zaraz po Akademii, grają świetnie, mają talenty aktorskie, poczucie humoru i wyczucie dobrego smaku. Nazywają się  GRUPA MoCarta.   W  spektaklu,  o  którym  opowiadam,   występuje jeszcze pianista - Roman Chudasek, świetnie dostrojony do całości.
Powtórzyć?

Dwóch aktorów i pięciu muzyków na scenie, ani śladu parytetu i prawie trzygodzinny show!


To może być znowu teatr do chodzenia. Z Dyrekcją na czele. Pozdrawiam.
 

Irena Dziedzic © 2010 All rights reserved.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode