Porozmawiamy?

2007-06-20 02:20

Może niekoniecznie tak jak kiedyś, bo sztuka epistolarna jest już w stadium zaniku, a nie nazwiemy chyba epistołą esemesa, ememesa, emejla i tych wszystkich pomysłów, których jeszcze nie znamy. Bo to co znamy, to zapisy języka mówionego, a ten … Boże, przebacz narodowi to, co wyprawia z największym swoim dobrem… Dobrze zapamiętałam? Że nie należy kopać się z koniem? Ale warto może zauważyć, w którą stronę ten koń kopie?

A więc…

Gość, systemy21.toya.net.pl

Słowa Waćpana (Waćpani?) miodem spłynęły w moje serce, dzięki za życzliwą ocenę lat pracy, prawie mnie zawstydza podziw dla „formy”. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie wielokrotnie potwierdzającą się tezę, że tylko organ nieużywany zanika. A ja staram się, jak mogę.
Także tylko w jednym nie mogę się zgodzić z Panem (Panią), nie tę bowiem osobę miałam na myśli, którą Pani skojarzyła i broni, że wprawdzie powoli, ale jednak się uczy. Poza przekonaniem, że uczyć się należy, z a n i m wejdzie się na szkło, „lub zostanie tam wciśniętym, wepchniętym” przez rodzinę, krewnych i znajomych królika, grupę interesów tatusia, lub przez – Boże, co ja piszę – u k ł a d (!). Ale tam się wchodzi już nauczonym! Czym zawinili widzowie i słuchacze, żeby uczyć się na ich nerwach, rozpowszechniać złe przykłady? Od czasów Greshama–Kopernika wiadomo, że nie ma silniejszej waluty, niż pieniądz z ł y, on zawsze wygra z pieniądzem dobrym. Czy to możliwe, aby raz usłyszawszy w Polskim Radio I frazę

między Bielską Białą a Żywcem,

nie zagrodzić sobie raz na zawsze drogi do poprawnej odmiany?

Żeby tamże znów raz jeden usłyszawszy tytuł książki: „GESTALT” w ogóle nie dopuścić, że brzmi on „GESZTALT”? (to słowo niemieckie, oznacza kształt, formę, postać, a krój litery, na którą ma padać akcent specjalnie powiększyłam. Jeśli natomiast mowa o wersji angielskiej, oznacza ona zespół przeżyć albo psychologię postaci, także wymawia się inaczej niż po literkach nadwiślańskim akcentem) Czy nie powinna o tym wiedzieć krytyczka albo recenzentka książkowa, z a n i m wejdzie do studia i obrazi: mikrofon, słuchaczy a przy okazji skompromituje Radio? I tu jest mój błąd:

Nie skompromituje!

Bo nowe elyty mają być nieuczone i po tym można je rozpoznać jako nowe! A poza tym żadnom tam wykształciuchowom wiedzom nie bendom nerwować szefostwa. Jasne?

No to teraz poproszę o oklaski dla koręspądenta z Montrealu, który w chwilę po artystce od literatury obcej powiadamia, że właśnie nasz Kubica opuścił klinikę SAKREKUR! Jak zapisać fonetycznie polską wymowę Sacré Coeur – nie mam pojęcia, chociaż jest ona znana od czasów niepamiętnych. Sama miałam sporo koleżanek, które kończyły w różnych miejscach na świecie gimnazja sióstr Sacré Coeur właśnie. I jeszcze żyją. A ja, aż do znudzenia (własnego też) powtarzam, że

telewizja i radio
to warsztat pracy inteligenta.

Inteligentom dotąd wystarczał zapis francuski. Elytom, jak wskazywałby przytoczony wyżej przykład – nie wystarcza, zwłaszcza, że i bez tego można zostać korespondentem w Montrealu. Jeśli nie w ł a ś n i e dlatego. A można było przecież powiedzieć, że Kubica właśnie opuścił klinikę Świętego Serca albo Serca Świętego… Inteligent by to wiedział sam z siebie. Nie-inteligent powinien pytać, pytać, pytać, aby się publicznie nie kompromitować. No tak, ale to byłoby już wykształciuchostwo.

Będą pozdrowienia specjalne dla

Pana Pawła Bosky al Tango

a podziękowania szczególne za informację, że moje teksty wyrażają to, co on myśli. Stwierdzam, Młody Człowieku, że ma Pan przed sobą przyszłość, nawet jeśli ten sąd sformułował Pan instynktownie a nie np. naukowo.

Jest bowiem marzeniem każdego i każdej, którzy zajmują się dziennikarstwem, publicystyką, pisarstwem, krytyką, recenzjami, aby właśnie

„właściwe dawać rzeczy słowo”,

a to znaczy m.in. tak formułować, aby tę formę uznali za swoją dla swojego myślenia wszyscy ci, do których jest skierowana. Nie mógł mi Pan sprawić cenniejszego prezentu na moje właśnie minione urodziny (20 czerwca o 2.20 nad ranem). Bóg zapłać!


Pozdrawiam

makowka9 wraz z tymi, w których imieniu, Ikroopka, Gość: Basia i dziękuję po lwowsku.

„ta da Pambóg zdrowi, a Matka Boska piniendzy” (fon.).

Do Koridiany mam słówko: Twoja babka Jania albo konfabulowała, albo coś w stosunku do kogoś przesunęło się w jej pamięci. Nie chodziłam z nią razem do szkoły z tej prostej przyczyny, że ona – sorry – była jednak nieco starsza (a może to była Twoja prababka? Dla mnie różnica żadna)? I w dodatku mogła chodzić do szkoły na Wileńszczyźnie, bo ja we Lwowie. I nie do publicznej, wówczas zwaną powszechną, ale do prywatnej.
Opowieści o „małej Irce, która postanowiła zostać damą” także chyba powstały długo, długo ex post. Owszem,

można będąc niską brunetką

postanowić zostać wysoką blondynką,

wystarczą 10-cio centymetrowe obcasy i perhydrol na głowę. Według moich obserwacji, dama nie powstaje jako skutek postanowienia, ale wychowania, środowiska, w którym wzrasta, otoczenia, które obserwuje i wzorów, które w tym otoczeniu damę określają. Oraz, nie ma co kryć, pewnego rodzaju tresury, nazwijmy ją towarzyską. Właśnie w takim otoczeniu nawet nie przychodzi jej do głowy postanowienie zostania damą a już na pewno nie tak, aby to zapowiadać. Może mówić: chcę być taka jak Pani X, albo – będę taka jak ciotka Zuzia…

I to byłoby na tyle - lecąc Stanisławskim - w kwestii etymologii i genealogii damy. Poza tym sentymentalne wspomnienia o rodzinie Szydłowskich z ulicy Paryskiej na Saskiej Kępie.

A propos: jeszcze do niedawna żadna dama nie pisała listów bez post scriptum, więc: będąc „małą Irką” miałam szczery zamiar i właśnie to zapowiadałam, że zostanę zakonnicą. Na co Siostra Zygmunta, jedna z naszych wychowawczyń i nauczycielek, pukając palcem w grzbiet dłoni uspokajała moją poważnie zaniepokojoną Mamę: „Tu mi kaktus wyrośnie, jak ona tą zakonnicą będzie”. A ja do dziś się zastanawiam, skąd wiedziała. W wieku lat między 8 a 9 byłam oburzona, że te dwie panie, jedna w habicie, druga w kapeluszu, planują moją przyszłość bez liczenia się z moimi projektami.

Niestety, muszę ogłosić

konkurs na precyzyjne określenie takiego działania, które niedawno obserwowała cała Polska, szykująca się od pewnego czasu na muzyczne wspomnienia i melodyjne radości: na wieczór twórczości Seweryna Krajewskiego. Przepięknej twórczości wybitnego melodyka, prawdziwego artysty. Co usłyszeliśmy? Masakrę. Krzyki. Mijanie się z nutami. Tak zwane nowe aranżacje, które tę muzykę pozbawiały muzyki, zmieniały jej rytmy. Z nielicznymi wyjątkami głosy, które powinny mieć policyjny zakaz wydobywania się z gardeł, a szczególnie publicznie i szczególnie za pieniądze.
Co widzieliśmy? W miarę rytmiczne przestępowania z nogi na nogę (prawa do lewej, lewa do prawej), chórkowo-grupowe potrząsanie biustami. W sumie – te nogi i te biusta jako środki wyrazu. Zapytałam pewnego młodego człowieka, który od pewnego czasu taktownie, oszczędnie, ale daje sygnały męskich zainteresowań: „Jest dla Ciebie atrakcyjny ten sposób prezentowania kobiecości”? „Może, gdyby pojedynczo” – zastanowił się…
Dla porządku – dobra scenografia, z oddechem. Inteligentna praca kamer, inteligentny realizator. Wyjątkowo elegancka publiczność, pod każdym względem. Dobry pomysł, aby zrezygnować z przypadkowych zapowiadaczy, bo tak się porobiło, że ani kogo pokazać, ani kogo posłuchać. Już samo wprowadzenie chyba najbardziej przypadkowe sprowokowało pełne zdziwień pytania: Co to było? W każdym razie było to zejście przez całą scenę w drugą stronę, zamiast w najbliższą kulisę. Więc jak nazwać tych, co w imię „teraz tak się gra” - a może z zawiści? - a może ze zdewastowanego słuchu na harmonię i melodię w muzyce? zmasakrowali nam wspomnienia a młodym wmówili, że muzyka to krzyki, tam-tamy i dżungla.


Pozdrawiam w zadumie, c.d.n.

Irena Dziedzic © 2010 All rights reserved.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode