Czy to da się policzyć?

2008-03-18 00:00

Czy da się policzyć, ile razy wypowiedzieliśmy, ile razy usłyszeliśmy, ile razy za tydzień wypowiemy nieśmiertelne porzekadło: “Święta, święta i po świętach...”? Nadchodzący świąteczny i poświąteczny przekładaniec da się podzielić na kilka warstw: żywnościowy, bo jakość jedzenia wpływa na jakość trawienia, złe jedzenie to psucie trawienia, złe trawienie to psucie organizmu, popsuty organizm psuje psychikę, popsuta psychika psuje myślenie, popsute myślenie psuje wszystko wokółl nas, także politykę. Czego właśnie aż do bólu doświadczamy. Znowu doświadczamy.


Jak więc będziemy rozmawiali w nadchodzące Święta?


Ano tak, jak w telewizji i jak ostatnio w publicznym radio: wszyscy równocześnie. A osoby prowadzące zwykle kończą zdanie za osoby wypowiadające. Się. I przez cały czas mówią równocześnie z nimi, bo to teraz, z przeproszeniem, taki dziennikarski sport. Wystarczy, że powiedzą nazwisko tego, którego zaprosili, ale mówić, lepiej lub gorzej, chcą sami. Nieszczęsny słuchacz skazany jest na wyłapywanie pojedynczych słów i z tych pojedynczych tworzy sobie wyobrażenie poglądów, tej, no, elity! Nieszczęsny widz doznaje oczopląsu, śledząc fragmenty sylwetki prowadzącego, bo całość dzięki mozolnej pracy ramion jak cepy wyrzucanych w powietrze, wylatuje z kadru. Czy to tylko życie może przerastać kabaret? Ależ nie, to dyskusje celebrytów przerastają bazar.

A co mnie najbardziej rozczula - to te momenty, w których mocarze dźwigający na swoich barkach całe stacje telewizyjne, po serii pozowanych portretów własnych, wchodząc na wizję czyli do naszych domów i o dziesiątej wieczorem powiedzą nam słodko: “dzień dobry!”. Dobranoc, mówią chyba żonom o ósmej rano.

I natychmiast po tym wprawiającym w konfuzję powitaniu zapominają, że ludzie cywilizowani rozmawiają po kolei. Nie wcinają się w połowie zdania a ponieważ myśl ma prawo składać się z kilku zdań, to przerwą mówiącemu także w połowie myśli. Czekam i marzę, aby znalazł się ktoś, kto ryzykując zemstę na sobie przez skreślenie, powie: “Jeśli jeszcze raz przerwie mi pan zdanie albo myśl, wstanę i wyjdę ze studia”. I zrobi to!

Jedna zwłaszcza z tych lansowanych dość natarczywie postaci charakteryzuje się zaiste telewizyjnymi talentami: patrzy, nie otwierając oczu, mówi nie otwierając ust, głos, który spod tych przymkniętych się wydobywa, jest głuchy, bez dźwięku i barwy, bez energii i wyrazu. Twarz nieruchoma, zamknięta. Zapewne mówi nawet słusznie, ale trudno się tego domyśleć, bo przede wszystkim robi wrażenie, że nas widzów nie lubi. Czy do telewizji ktoś go zmusza?

Jeśli można by znaleźć wzór na coś antytelewizyjnego, lub a-telewizyjnego, to to jest właśnie ten przypadek.

Postać druga: poza wszystkim co się odmieniło, co nie porywa a może nawet drażnić, jak na przykład spoufalanie się z osobami, którymi winno się szacunek (a są sposoby, by go okazywać), to przynajmniej pozostał wdzięk a to już dużo. No i atrakcyjny wygląd, co już robi wiele. Tyle, że nie każdy 80-latek może być kumplem dla 40-latka. Czasem nie trzeba aż różnicy wieku, żeby różnica była w ogóle widoczna jako taka.

 
* * *


Czekam także na kogoś takiego, kto na przykład odważy się powiedzieć manieryzującym gwiazdom: “Czy mógłby pan powtórzyć ostatnie zdanie, tym razem otwierając usta?”

Bo taka teraz moda, którą nie telewizja i radio ulicy, ale ulica dyktuje telewizji i radiu: nie otwiera się ust przy mówieniu tak dalece, że nawet z ich ruchu nie można już domyśleć się tekstu. To młodzieżowa ostatnio maniera, uzupełnia ją jeszcze mówienie nie za pomocą krtani, tylko przez nos. A robi to wrażenie jakby wszyscy mieli w tym organie polipy.

Co natychmiast robią z otwartymi ustami? Jedzą! Jeszcze do telewizji nie przeszło, ale przyszłość przed nami. I mówią! Przez tę ilość mielonego w otworze gębowym jedzenia! Bo też nie gryzą małych kęsów, tylko takie i tyle, żeby na twardo wypchały policzki. Nie sposób uniknąć takich widoków, bo teraz młodzież jada na ulicy.

Jak to było u Mistrza: “Wybytna yntelygencja i subtelna kultura”. A jeśli już jedzą w lokalu, to też nie łyżka do ust tylko usta w talerzu, w pozycji na stole leżącej. I z szeroką gestykulacją z udziałem trzymanych w dłoniach noży i widelców. Doprawdy, chronić należy oczy, nawet siedząc przy stoliku obok...

Błagam, proszę mi nie mówić, że rodzice nie mogą nauczyć, bo zapracowani gonią za groszem. Po pierwsze, powodzi nam się coraz lepiej, wciąż o tym czytam u uczonych profesorów, a po drugie, nauczyli by, gdyby “samy tak nie jedly”.


Jeśli już przy jedzeniu jesteśmy i będziemy


to niedługo przepisy kulinarne będą wisiały na słupach i bilboardach. Naród rozgotował się na potęgę, nie ma sklepu, nie ma stoiska, nie ma dziupli, gdzie nie byłoby stert pierogów. Ich widok przypomina mi pewnego Rosjanina, który wywiadowany w naszym telewizorze podzielił się spostrzeżeniem: “Od kiedy przyjechałem, wszyscy chcą mnie częstować pierogami. I jeszcze jeden ich gatunek nazywają ruskimi. U nas w Rosji nie ma takich pierogów. Według mnie to pewnie będą lwowskie”.

I trafił w sedno! Zdarzyło mi się w pewnej jadłodajni pokazać pewnej Ukraince, jak należy robić te lwowskie pierogi. Ona wpierw ze mną się fotografując, “jak Lwowianka z Lwowianką” [!] wprawdzie zrobiła je jak należy i ugotowała, ale kiedy wyszłam z kuchni, obcięła falbanki, wstawiła na blachę i... upiekła! Nie powiem, jeść się dało, ale to nie było lwowskie, tylko właśnie ruskie.


Może to być ostatni przepis na prawdziwe lwowskie


A wszystkie nasze gospodynie uważają, co to za sztuka robić pierogi! I robią. Lady pełne są gniotów, którymi można zabić człowieka. Ciasto tak grube, że zanim się ono ugotuje, to cały farsz wypływa. I ładują w to ciasto wszystko, co po ugotowaniu może stać się lejącą mazią. Niech stracę, powiem, jak to się robi, żeby było lwowskie. Powiem jeden, jedyny raz:

Lwowskie, czy szerzej – galicyjskie pierogi, tolerują tylko sześć rodzajów farszu: z mięsem (siekanym drobno, nie mielonym!), z kapustą i grzybami (także siekanymi), z kartoflami i serem (tłuczonymi!), z wiśniami, z czereśniami, z czarnymi jagodami (po lwowsku borówki). Starczy, będą na każdy sezon. Wszystkie inne farsze – do naleśników!

A więc – niech będą, że “ruskie”: ciasto: mąka ma być przesiana na sicie, nie dlatego, że z fabrycznych opakowań miała by być brudna – bo nie jest. Tylko dlatego, że jest w nich ubita. Przesiewa się po to, by między drobinami mąki znalazło się powietrze. Ciasto będzie lekkie, pulchne, a zarazem sprężyste. Żadnych jajek! Tylko ciepła, przegotowana woda. To jedzenie wymyślili biedni Huculi. Przenieśli je do dworów, bo tam pracowali. Z dworów trafiły na pańskie stoły, podawane na drogiej porcelanie. Założyć można, że biedni pościli na okrągło, ale we dworach i w pałacach pościło się w środy i piątki. Albo więc były daniem obiadowym, albo kolacyjnym, kolacje były gotowane, było je komu robić.

Ciasto ma być pulchne i bardzo cienkie. “Ma być widać Paryż” – taka była instrukcja. Część, której się nie wałkuje, musi być przykryta dużą miską, salaterką, aby nie wysychała.

Krążki wykrawane t y l k o szklanką a może nawet kieliszkiem do czerwonego wina. Ja wykrawam narzędziem metalowym z drewnianą rączką, przeznaczonym do kruchych ciastek – są nawet trochę mniejsze od szerokości szklanki.

Do takiego ciasta nie podaje się noży! Tej wielkości pieróg przekrawa się widelcem. Połówka niesiona jest do ust nawet przez damy.

Farsz: na jeden kilogram ugotowanych w łupinach ziemniaków, po obraniu utłuczonych tłuczkiem, aby miały różną konsystencję, ma przypaść jedna czwarta kilograma chudego białego sera, i pięć do dziesięciu deko (nie więcej!) bryndzy. Drobno usiekana, smażona na oleju na złoto cebula. Odsączona! Sól i pieprz! Ulepione mają być pełne jak poduszki. Wszystko.

W dużym rondlu na wrzątek, także posolony, wrzucać po tyle sztuk, aby się sobą nie przykrywały. Od wypłynięcia gotować cztery minuty.

Ważne: podawanie na stół - Nie po jednym obok siebie płasko na półmisku, tylko najlepiej w wysmarowanej także cebulką przysmażoną na oleju i nią też omaszczonej, wazie od zupy, bo można ją przykryć. Do wyjmowania z wazy najlepsze są duże porcelanowe łyżki do sosów, albo też duże łyżki drewniane, aby nie kaleczyły pierogów.

Do takich pierogów podawało się w średniej wielkości miskach zsiadłe mleko, do niego łyżkę od zupy (w tej sytuacji mleko stawiane tuż przed jedzącym, a pierogi w następnym rzędzie przed nim. W tamtych okolicach to mleko można było kroić nożem...). Albo w sosjerce – śmietanę do polewania.

Ja śmietany nie używam, więc zamiast niej – kefir. Nazwy podać nie mogę, ale jest taki, który w swej wyrazistości najbardziej przypomina smak kresowego mleka zsiadłego, a bywa on w ćwiartkowych, lub litrowych nieprzezroczystych, białych butelkach.

Do pierogów z wiśniami lub czereśniami, wydrelowanymi! posypanymi tartą bułką aby nie puszczały soku (minimum 3 albo 4 owocki w jednym pierogu), po ugotowaniu polane masłem lub śmietaną, albo tymże kefirem. Do czarnych jagód także tarta bułka i te same dodatki. Do pierogów z posiekaną kapustą i grzybami – sos grzybowy, ewentualnie czysty barszcz do popicia.

Można takich pierogów narobić dziesiątki lub setki, podgotować nie więcej niż dwie minuty, schłodzić i w porcjach – do zamrażarki. Po wyjęciu z niej dogotować przez dwie do trzech minut.

Ale zgłodniałam.

Szczęśliwych Świąt Wielkiej Nocy – wszystkim.

Pozdrawiam, c.d.n.

PS. Państwu Misiom serdeczne dzięki za życzliwe recenzje w internecie, prawdziwego zdrowia i wszelkiego szczęścia.
 

Irena Dziedzic © 2010 All rights reserved.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode